Dłonie pachną mi pracą. Dziwny to zapach, bliżej nieokreślony, ale jednak wyczuwalny i na swój sposób przyjemny. Nie przeszkadza mi nawet za bardzo to, że praca nie tylko pachnie, ale i jest namacalna i wygląda. Na wygląd mogę stwierdzić czarne strupy w miejscach, gdzie otarcia skóry zaszły mi cementem. Odciski po wewnętrznej stronie dłoni zgrubiały, stwardniały, z niektórych schodzi mi skóra. Krótko ścięte paznokcie na krawędziach i przy skórkach permanentnie wybarwiły się na ciemno. Skórę mam suchą i szorstką w dotyku, przypomina w tym momencie trochę drobnoziarnisty pumeks. Palce mam spuchnięte, a łapy zaczynają powoli przypominać bochny - ale nic tam. Ładnie pachną.
Wkopaliśmy się w robotę nie byle jaką, konkretną i wymagającą. Wzdłuż ściany kamienicy jest teraz rów długi na 14 metrów, szeroki na pół, głęboki na średnio1,70 m. Fundamenty zostały kawałek po kawałku oczyszczone szczotkami drucianymi z ziemi i piachu, potem schlapane mlekiem cementowym, a teraz kawałek po kawałku je łatamy i równamy. Ciśnie się na usta złośliwostka, że majstrowie lat dwudziestych ubiegłego wieku stawiając dwupiętrową kamienicę po prostu wykopali rów i w ten rów kolejno wsypywali i wlewali to, co mieli pod ręką, chyba że akurat nie mieli nic, to robili niczym. Objawia się to teraz różną strukturą fundamentów; tu trochę kamienia wapiennego leżącego jeden na drugim, nie zespolonego niczym (trochę nam ich przez to przy robieniu wykopów z fundamentu powylatywało), tu trochę piasku, tu lity beton, tam znowu warstwa gliny, jakby podczas robienia fundamentu krawędź rowu im się usypała i tak zostawili... Zwieńczone jest to wszystko warstwą betonu u góry, na którym to dopiero ułożone są piętra miałkich cegieł - i nie powiem, że poziomo, bo poziom się majstrom omsknął o 10cm. Ale, gdybym to wszystko napisała i nie dodała, że kamienica jakoś stoi te 85 lat, ba, przetrwała urzędowanie w niej Niemców (była tu np niemiecka pralnia), to byłabym zwyczajnie niesprawiedliwa i złośliwa. Pozostaje mi więc docenić kunszt pracy majstrów, którzy to umieli wybudować wysoki na kilkanaście metrów budynek na niczym, kładąc cegłę na cegle, zespajając je praktycznie samym piachem z wapnem (które wywietrzało i ślad po nim zaginął, za to piach z wdziękiem wysypuje się ze spojeń). W górę patrzeć chwilowo nie będę, bo po co się podłamywać przegniłym stropem, dachem i więźbą dachową do wymiany, rozjeżdżającymi się ścianami szczytowymi i cegłami wypadającymi z komina... Teraz jestem tu, na dole, przy ziemi - a właściwie poniekąd nawet pod ziemią, bo wykop mnie przecież przewyższa. W takich warunkach wydobywanie łopat pełnych iłu (bo nie może być zbyt łatwo, żeby taka normalna ziemia była, nie, musi być szary, ciężki, metaliczny ił na przemian z gliną i piachem) pod sam koniec było już w moim wydaniu bardzo trudne. Na szczęście sama tego wszystkiego nie poczyniłam, jest nas w robocie zasadniczo 3 - tj na na co dzień ja na miejscu i dorywczo mój chłopak oraz narzeczony Starszej, w porywach mama i raz Młoda.
Co robiłam? Kopałam rów i przerzucałam ziemię, szukałam szamba pół metra pod ziemią, a gdy je znalazłam, uczestniczyłam w poszukiwaniu włazu (bo płytę 3x4 metry nietrudno było znaleźć w sumie), potem, gdy po odkopaniu całego szamba (bo nie można było od razu) znaleźliśmy właz, wraz z narzeczonym siostry go odkopaliśmy i wydobyliśmy mnóstwo syfu, którym szambo zostało niegdyś przez kogoś częściowo zasypane, zajrzeliśmy do środka (fajne, taki pokoik wręcz, nic tylko zawiesić żarówkę i gromadzić przetwory na gorsze czasy :D) i po trzykrotnej zmianie zdania uznaliśmy, że na zbiornik retencyjny do odwodnienia, które zrobimy wzdłuż ściany kamienicy, się nie nada. Zasypywanie szamba mnie ominęło, bo akurat robiłam w rowie. W ogóle w rowie spędzam ostatnio sporo wolnego czasu. Łatałam, łatam i jeszcze będę łatać i równać fundament, żeby go potem móc w prawidłowy sposób zaizolować. Podłoże zastane nie nadawało się absolutnie do niczego. Wychodzę więc na podwórze, wyciągam materiały i sprzęt, rozrabiam w wiadrze zaprawę na oko, a potem wsadzam wiadro do dziury, za wiadrem siebie i tynkuję powolutku, aż do zużycia zaprawy w wiadrze. Wracam wtedy na górę, rozrabiam kolejną porcję zaprawy i tak w kółko, do wieczora lub do padnięcia ze zmęczenia lub znużenia. Wieczorem płuczę włosy z pyłu wapiennego i cementowego, doszorowuję się z zaprawy i ziemi, chłodzę kończyny rozognione i opuchnięte od setek komarowych ugryzień (w dziurze komary się czują wyśmienicie, w przeciwieństwie do mnie). Dzień jak co dzień.
Co robić będę? Dalej tynkować (ha ha). Ściana fundamentu jest prawie ogarnięta, ale nad poziomem gruntu ścianę z cegieł też trzeba będzie naprawić, a ta jest w wyjątkowo kiepskim stanie. Jak już wszystko będzie piękne i wystarczająco równe, to będę izolować - tj nakładać masę kauczukowo-bitumiczną, najpierw jedną warstwę x 14m x 2m, a potem drugą. Potem będę kładła styropian i folię kubełkową, a na dole rurę odwadniającą (zabezpieczoną włókniną i obsypaną piaskiem i kamykiem). Tą rurę się podłączy do studzienki, na którą w 2/3 dziurę głębszą od najgłębszego miejsca wykopu) poczyniłam ja, "tymi rękoma" - dalej już brakło mi zasięgu ramion i dokończył narzeczony siostry. I jak już to wszystko będzie zrobione, to zasypię dziurę piachem, który wydobędę ze środka suteryny, którą muszę pogłębić, bo będę tam robiła pracownię. Ziemię z wykopu wywiózł chłopak Młodej, tyle że on jest chucherko i to niezbyt robotne, więc nie krępował się patrzeć, jak dwóch chłopów plus ja i mama ładujemy ziemię na samochód - ale cóż, taka już jego uroda, można powiedzieć ;) Jak już wykop będzie zasypany, pozostanie mi przygotowanie podłoża na robienie wylewek w suterynie, plus pomoc w skuwaniu betonowego chodnika na podwórzu i robieniu podwórkowych schodów. I jeszcze dwa drzewa będą do wycięcia, jedno już wycięłam moją nową siekierką.
A co po drodze? Załatwienia wszelkiej maści. Zgranie transportów piachu i ziemi graniczyło z cudem, teraz jeszcze czeka mnie powtórka z rozrywki, bo trzeba przywieźć kamyk (a to wszystko zaoferował się zrobić chłopak Młodej, tylko coś ciągle nie ma czasu, a jak ma to daje znać o 22 kiedy to już za późno iść dogadywać się z sąsiadką, żeby udostępniła wjazd od strony swojego podwórza, a potem, kiedy już to dogaduję to ten nagle jednak czasu nie ma). Uzyskanie pozwoleń na wycinkę drzew. Staranie się o dotację na wymianę pieców, kiedy mama tysiąc razy zmienia zdanie. Remont mieszkania na górze. Opieka nad niedołężnym i niesamodzielnym ojcem, załatwianie spraw związanych z jego powrotem do nas - przemeldowaniem, z ZUSem, z US-em, z tym i tamtym... A do tego administrowanie nieruchomością, płacenie rachunków wszelkiej maści, prowadzenie księgowości i innej dokumentacji. Jestem chronicznie zmordowana i nie mam już na nic siły i ochoty. Wakacji, potrzebuję wakacji... A przecież jeszcze pracy szukać nie zaczęłam.
To zmęczona pracą skóra dłoni tak pachnie. Słońcem, styliskiem od łopaty, wiertarką, zaprawą, kielnią, ziemią, potem. Przyjemny to zapach, tak jak przyjemności można się doszukać w odrobinie goryczy. Żeby tylko ta gorycz nie rozlała mi się po duszy, kiedy gardło ściska mi złość i żal do bliskich na ich brak zrozumienia i docenienia, na ich obojętność i ignorancję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz