W natłoku nicnierobienia i innych wydarzeń dnia niecodziennego, przegapiłam jakimś sposobem nie jedno, ale cały cykl wydarzeń związanych z programem rehabilitacji osiedla Ugorek i Olsza II, o którym to można poczytać TUTAJ. Nie jestem co prawda pacholęciem tych rejonów z dziada pradziada, ale tu się urodziłam i zawsze utożsamiałam się z tym miejscem, choć tak naprawdę wciąż wiem na jego temat tyle, co nic. Zapewne w jakiejś mierze przez to, że moi rodzice byli "nietutejsi", ponadto moje życie tak się ułożyło, że na osiem lat zostałam stąd wyrwana. Nigdy jednak nie przestałam tęsknić za moim miejscem na Ziemi z dzieciństwa, które, poprzez wyprowadzkę w siódmym roku życia, zapamiętałam iście po "dziecięcemu". Teraz, gdy patrzę na miejsca, które tak mnie fascynowały, ciekawiły, zdumiewały i zachwycały w dzieciństwie, widzę je niejako podwójnie - takie, jakimi są obecnie, ale i przez pryzmat przeszłości. To swoiste rozdwojenie postrzegania wprowadza mnie i pewnie nigdy nie przestanie wprowadzać w nastrój nostalgiczny i sentymentalny - ale też w swoiste poczucie dumy, że jestem, byłam i będę "stąd".
Kiedy byłam dzieckiem, a młodszej siostry nie było jeszcze na świecie, miałyśmy z tą starszą o dwa lata różne własne zabawy. Gdy schodzę dziś klatką schodową, uśmiecham się czasem na myśl o tym, jak zbiegałyśmy z impetem po schodach, posiłkując się trzeszczącą balustradą, w zabawie w papieża; najczęściej papieżem była siostra, ja byłam zamachowcem - ona uciekała za wahadłowe drzwi, ja je z impetem otwierałam, wołałam "Ali Akta" i strzelałam "trzzz, trzzzz" z palców ułożonych na kształt wyimaginowanego pistoletu. Drugą schodową zabawą była zabawa w diabła, a polegała na tym, że należało wahadłowych drzwi diabłowi nie otwierać mimo jego kuszenia i nęcenia, że niby ma cukierki i takie tam.
Wahadłowe drzwi wciąż skrzypią jak skrzypiały, balustrada tak samo trzeszczy... Tylko kolory ścian, drzwi do mieszkań i sami mieszkańcy się zmienili. W tym i ja.
Jakoś nie przypominam sobie, by mnie kiedykolwiek nęciło wyjście z kamienicy, choć przecież zamykana nie była i od wahadłowych drzwi było do wyjścia zaledwie parę kroków. Na podwórku, na które wychodzi się z drugiej strony klatki schodowej, mogłyśmy się bawić do woli. Iglaki, które posadził tata, pamiętam jako niewielkie choinki, otaczające rozłożony przy słonecznej pogodzie po środku podwórza dmuchany basenik. Na dzień dzisiejszy większość z tych drzewek (rozrosły się i nagle się okazało, że kilkadziesiąt drzew na tak małą powierzchnię to jednak za dużo) wycięłam, pozostały największe, w tym orzech. Niegdyś chciałam na jednej z jego gałęzi mieć zawieszoną huśtawkę. Ba, huśtałam się na tych gałązkach, do których się dosięgło, gdy stawało się na krawędzi wysokiej piaskownicy z piachem budowlanym, przykrytej jakimś paskudztwem. Gałęzie orzecha są jednak łamliwe i często próby kończyły się lądowaniem w piaskownicy mniejszej, niższej, naszej, dziecięcej. W niej robiłam papki z owoców cisa z domieszką piachu, zasypywałam mrówki w pułapkach i takie tam.
Piaskownic już nie ma.
Na podwórzu można było znaleźć więcej ciekawych zajęć i absorbujących rzeczy. W skalniaku, który jest teraz moim oczkiem w głowie, małymi ludzikami przemierzało się górzyste krainy. Za drucianą siatką ogrodzenia widać czasem było sąsiadów, których nie rozpoznawałam, gonił tam też czasem ich pies, bokser Cyryl. Tamten świat po prawej mnie nie interesował, w przeciwieństwie do świata na wprost, Ogrodu Za Murem. Ogród magiczny, dziki, zarośnięty i niedostępny. Rosły tam drzewka i krzewy owocowe, czasem pojawiała się starsza pani, która dawała przez mur siatkę porzeczek czy agrestu, albo ukwieconą gałązkę. Z naszej strony mur jest niższy niż od strony dzikiego ogrodu, tam poziom gruntu jest niżej - dlatego mama się wściekała, gdy przewieszałyśmy się przez mur. Raz przegięłam i wpadłam, a pojawiał się tam czasem taki szary pies, jakby husky. Nie pamiętam, jak się stamtąd wydostałam, ale pamiętam strach przed psem i przed tym, że mama mnie przyłapie. Największy lęk, wręcz paraliżujący, budziła we mnie jednak pewna stara lokatorka z góry. Na górę nigdy nie wychodziłyśmy, było tam strasznie - no i mieszkała ona. Była stara, pokraczna i śmierdząca, a jej dziurawe buty były koszmarnie zniekształcone przez krzywe stopy. Schodziła z góry bardzo rzadko - by wylać nieczystości z wiaderka do wspólnego kibelka na parterze, lub nam na wycieraczkę. Czasem też siadywała na podwórku na krzesełku pod cisem. Raz weszła na podwórze akurat, kiedy się bawiłam w samotności. Przerażona schowałam się w cisie, właśnie za tym krzesełkiem, a ona na nim przysiadła. Struchlała stałam tam dobrą godzinę, jak nie więcej, starałam się możliwie nie oddychać i udawać, że mnie nie ma. Udało mi się to dość dobrze, bo mama w międzyczasie na górze wszczęła akcję poszukiwawczą, parokrotnie wyglądała też przez okno i szukała wzrokiem po podwórzu, a ja bałam się ujawnić i słówko pisnąć w obliczu takiej bliskości pani z krzywymi stopami. Dopiero gdy w pewnym momencie mama mnie przyuważyła i wyraźnie zwrócona w stronę moją i lokatorki wywoływała mnie po imieniu, czmychnęłam.
Cisa wyciupałam ostatnio moją nową siekierką.
Pod ścianą kamienicy były zrobione rusztowania ze stempli, nigdy z resztą ostatecznie nie wykorzystane, rozebrałam je swego czasu i uprzątnęłam powstające pod nimi składowisko rzeczy wszelakich. Teraz pod kamienicą jest głęboki wykop poczyniony na okoliczność robienia izolacji fundamentów. Pod rusztowaniami nie wolno się było bawić, z resztą rosły tam pokrzywy i było nieciekawie. Znacznie ciekawsze było zaczepianie (w moim mniemaniu śmieszne i odważne) syna lokatorów z parteru, którego błędnie nazywałam Mirusiem. Był to przystojny młodzian, a ja wywoływałam go z okna wołając "Mirusiu, mam dla ciebie złoto, chodź i weź je sobie". Gdy ten się wychylał z okna, chowałyśmy się z siostrą za krzakiem. Dziś "Mirusia" dawno nie ma, z okien zaś lubi wystawać sympatyczna, gadatliwa lokatorka. Szczególnie, gdy po podwórzu kręci się mój Bubek, bardzo się lubią poprzegadywać.
Mój dziecięcy świat nie ograniczał się tylko do mieszkania, części kamienicy i podwórza. Codziennie chodziłam przecież do przedszkola. Najczęściej wzdłuż głównej, chodnikiem - jak mnie odprowadzała mama, to lubiłam z przekory iść kilka metrów przed nią i wprawiać ją w zażenowanie, udając niepełnosprawne dziecko. Przedszkole bardzo lubiłam, choć pośród sióstr zakonnych wyrosłam ostatecznie na ateistkę. Dobrze jednak wspominam chwile spędzane w przedszkolu. Mieliśmy tam żółwie, drapiące po rękach gdy były wypuszczane na trawę, ryby welonki i psa przy budzie, który szczekał jak z grupą dzieci wychodziło się na teren przedszkolny do zabaw. Ten był ogromny, taki się przynajmniej wydawał. Nigdy nie mogłam zapamiętać, że przedszkole znajduje się przy ulicy Żwirki i Wigury, a nie Żwirka i Muchomorka. Ta ulica stanowiła południowy kres mojego świata; wyprawy poza tą granicę to już były wyjazdy wakacyjne lub do rodziny, ewentualnie do mieszkania naszej opiekunki, bardzo z resztą ekscytujące, albo na dworzec, żeby popatrzeć na przyjeżdżające pociągi. To wszystko czekało na mnie gdzieś tam, poza moim światem, za przedszkolem, McDonaldem i przystankiem "naszego autobusu", jak go nazywała opiekunka, a ja byłam wtedy dumna, że mamy autobus. Był jeszcze plac zabaw, właściwie dwa, w tym jeden taki dziki, zarośnięty, z niebezpieczną - a więc fajną - zjeżdżalnią, na miejscu którego wybudowali potem osiedle. Pamiętam, jak zaczęli budowę - wtedy po raz pierwszy poczułam w sobie chyba zryw obywatelski; jak to, niszczą plac zabaw?! nie mogą! - nawet poprosiłam wówczas opiekunkę, żebyśmy zrobiły protest. Uśmiała się wtedy ze mnie mocno, ale ona często się śmiała, jak miałam jakiś pomysł czy na coś wpadałam - na przykład na to, że sekunda wcale nie może być najkrótszą jednostką czasu, jak ona twierdziła, bo przecież ja jestem w stanie powiedzieć "lala" czy mrugnąć kilka razy za ten czas, co jej czasem udowadniałam.
Już całkiem blisko, ale wciąż po tej stronie mojego świata, to znaczy "wychodząc na lewo z kamienicy i idąc chodnikiem", znajdował się sklep na placyku i karczma. W karczmie były automaty do gry i piwo, oraz mnóstwo mniej lub bardziej śmierdzących panów. Na placyku był warzywniak, do którego mama mnie wysyłała po różne rzeczy, gdy już byłam odpowiednio "duża". Czasem udało się przy okazji zakupów namówić mamę czy tatę na loda - a na placyku mieli najlepsze lody na świecie, takie mleczne, wąskie, na patyku. Dziś już takich nigdzie dostać nie można. Warzywniaka w zielono-białej budce czy barakowozie już nie ma, kurczaków z rożna, które przez jakiś czas na placyku gościły, też - właściciele sklepu dorobili się blaszanego pawilonu i mamy teraz bardzo wygodny i dobrze zaopatrzony osiedlowy sklepik, a w drugim wejściu sklep wędliniarski.
Mój świat na prawo od wyjścia z kamienicy był jeszcze bardziej fascynujący. Już wyjście do sklepiku w kamienicy obok musiało zrobić na mnie wrażenie, skoro pamiętam płytki chodnikowe i pogodę tego dnia oraz sam zakup, rudozielone pantofle. Do sklepiku chodziło się częściej, nie bardzo pamiętam po co - czy od zawsze były tam jajka? - ale stanie przy mamie było nudne, znacznie fajniej było się schować za żelazną kratą, pomalowaną na czerwono. Teraz jest żółta, a z panią od jajek i krawcową równocześnie wszyscy na ulicy mają dobry kontakt, bo też kobieta jest rozmowna i życzliwa, a przy tym zna wszystkie nowinki z okolicy. Nie pamiętam jej jednak z okresu dzieciństwa, bardziej fryzjerkę, która robiła mi śliczne fryzury na grzybka. Niedawno w miejscu jej zakładu otworzono sklep z alkoholami 24h, połatany front kamienicy wymalowano na brzoskwiniowy pomarańcz, same witryny zrobiono granatowe - z resztą dwie, bo pierwsze drzwi okazały się być usytuowane zbyt blisko jednostki wojskowej, znajdującej się naprzeciwko. Teraz nad ranem świergotowi ptaków, którego intensywność brzmienia w tej okolicy (że w mieście) zawsze mnie zdumiewała, konkurencję robią rozdarte maniurki i imprezowe typy.
Wspomniana jednostka wojskowa zawsze mnie fascynowała. W ogóle, przez jakiś czas chciałam być chłopcem, a wizja bycia wojskowym bardzo mi się podobała, toteż wyjątkowo dobrze wspominam przedszkolną wycieczkę do jednostki, kiedy to mogliśmy się wspiąć na wojskowe prycze, zwiedziliśmy kilka budynków, połaziliśmy po sprzętach do ćwiczeń w plenerze, a na koniec zostaliśmy odwiezieni do przedszkola wojskową ciężarówką do przewozu żołnierzy. Ogromu terenu jednostki długo nie ogarniałam, ciągnęła się na lewo od chodnika aż do Starego Lotniska. Ale zanim się tam doszło, czy raczej dojechało na dziecięcym rowerku z trójkolorowymi oponami i wstążkami oraz białym koszyczkiem wieńczącymi kierownicę, przebywało się bardzo długą drogę. Jechało się więc wzdłuż pomarańczowych, wielkich budynków jednostki i potężnych kasztanowców, pod którymi w porze jesiennej zbierało się kasztany na ludziki, i do pewnego momentu ta podróż była podniecająca i fascynująca, ale później przekraczało się barierę "swojego świata" i wszystko było już absolutnie magiczne. Dlatego do dziś, gdy spaceruję z psami czy chłopakiem, mimowolnie szukam wzrokiem kolorowego ogrodzenia ze słońcem, tęsknię do nieistniejących już całych rzędów ogródków działkowych i w głowie odtwarzam ten dziwny dźwięk o niepokojącej nucie, pobrzmiewający niegdyś co jakiś czas przy samym muzeum lotnictwa z przedziwnych urządzeń z kręcącymi się powoli wiatraczkami, których już nie ma. Sama płyta lotniska, niegdyś zaniedbana i zahaszczona, teraz jest obszarem popularnym pod względem rekreacyjnym, to tu odbywają się koncerty i coroczny Piknik Lotniczy. Kiedyś była dla mnie po prostu bezkresem betonu, na krawędziach którego rosły roślinki skalne, teraz patrzę, jak biegają po niej moje psy. Kiedyś wąską ścieżką przez ogródki działkowe dochodziło się do ogrodzenia muzeum, wówczas potężne samoloty o rozgrzanym słońcem, metalicznym zapachu i srebrzystych lub szarozielonych dziobach zapierały dech w piersi. Teraz samoloty nie są już takie duże, ich widok jest już oswojony, a poza tym brakuje mi tej niepokojącej nuty i tych kwiatów dookoła. Ale mam je we wspomnieniach, dzięki czemu spacer na Stare Lotnisko wciąż jest i będzie dla mnie miłą rzeczą. Tak jak i do Parku Lotników, który jest położony dalej, do którego docierałam na rowerku, jadąc już za muzeum po drodze ułożonej z sześcio-, czy ośmiokątnych betonowych płytek. Wielkie pagórki parku obrośnięte bujną zielenią zachwycały swym ogromem. Rodzice czasem pozwalali wyjechać i zjechać czy zbiec z jakiegoś mniejszego pagórka. Teraz moje pokolenie śmiga po nich na wyspecjalizowanym sprzęcie, robiąc najróżniejsze triki na usypanych dodatkowo skoczniach i podjazdach.
Był jeszcze świat kwiatów. Łąki, przez które czasem opiekunka "na skróty" prowadziła nas do przedszkola. Mam w pamięci ukwieconą dolinkę, na której znalazłam kiedyś kwiatek, który mnie urzekł bez reszty - łubin. Te wspomnienia mam jednak dość mgliste, widocznie z bardzo wczesnego okresu - szybko wyrosło tam osiedle, skądinąd jedno z bardziej urokliwych i kameralnych, jakie widziałam. Tyle rzeczy się zmieniło, tyle obrazów zachowało się tylko w mojej pamięci... Zdziczały ogród z domku z naprzeciwka, babcia cukierkowa, która zawsze w kieszeni znalazła cukierka, jak jej się powiedziało dzień dobry, Ogród Za Murem, plac zabaw, podwórko, Stare Lotnisko, kościółek i miły łysy ksiądz z włosami w uszach... Chodzę teraz po tym samym kawałku ziemi, który na przestrzeni kilkunastu lat tak szalenie się zmienił. Darzę jednak jakimś uczuciem to miejsce. Uczuciem dojrzałym, zmienionym, z innym spojrzeniem i innym pojmowaniem - ale gdzieś w środku czuję, że to zawsze będzie mój mały świat.
Romantyczka! :-)
OdpowiedzUsuńAle że kto, ja?? :D
UsuńTekst nim ocieka! :-) Ładny.
OdpowiedzUsuńDziękuję, miło mi to czytać :) Niemniej, taki na przykład wpis wcześniej od romantyzmu nie kipi, mam więc chyba jakieś rozdwojenie jaźni :D
UsuńNie wiem, czy jestem romantyczką, pewnie gdzieś po części troszeczkę tak, ale ten tekst powstał przede wszystkim z powodu wrodzonego sentymentalizmu i swego rodzaju nostalgii :)
...czyli domeny romantyków ;)
UsuńCo do poprzednich tekstów - racja. Czytałem i bardzo mi przypadły o gustu. Ale nie myśl sobie, ze w poprzednich nie ma tej nostalgii która jest w tym ;) nie wyprzesz się ze nie są Twoje ;) sam ten zachwyt przyrodą i lasem jest romantyczny, nieprawdaż?
Tak, każdy jeden jest mój i póki się pod nimi podpisuję, póty ich nie usunę ;)
UsuńZadziwiasz mnie swoim "pierwotnym" spojrzeniem na romantyzm - mam wrażenie, że w dzisiejszym świecie to pojęcie zostało w potocznej wymowie i pojmowaniu mocno spłycone, a jego znaczenie ogranicza się do "chodzenia z głową w chmurach", zachwytu wszystkim, co takie "słodkie i uroooocze", no i - co szczególne odbicie ma w komediach romantycznych - marzeniu o tym, by prozaiczne sytuacje ukwiecać i ubogacać w delikatność, zmysłowość, czar i tak dalej. Co to, to nie ;) Niemniej, jeśli spojrzeć na to tak, jak Ty, to pewnie jest ze mnie kawał romantyczki :]
...Ale i Tobie nie może być obce takie postrzeganie świata, skoro umiesz to wygrzebać z tak różnych tekstów :)
Nie jest mi obce, ale niestety, jak widzisz, uciekam się do zachwycania się tym światem przez pryzmat innej osoby, w tym przypadku Ciebie. Coraz trudniej wykrzesać to bez wspomagaczy, takiej iskry zapłonowej jak Twoja notka ;)
OdpowiedzUsuńCo do postrzegania romantyzmu to oczywiście, że chodzi mi o taki romantyzm! Romantyzm pragmatyczny, albo pierwotny jak go ładnie nazwałaś. Każdy inny jest udawany i nieszczery, a życie to nie cukierkowa komedia romantyczna którą umiejętnie przywołałaś. Podoba mi się, że widzisz tę różnicę i że zostawiasz romantyzm jako taki dla pisarzy literatury pięknej ;)
Cieszę się, że moja notka może być dla kogoś iskrą zapłonową :)
UsuńJakbym powiedziała komukolwiek z bliskich, że jestem romantyczką i zachwycam się światem, raczej by mi nie uwierzyli ;) ... Rzadko wyrażam zachwyt nad pięknem i harmonią rzeczy mnie otaczających inaczej, niż w takich właśnie wpisach jak ten. Zachowuję to dla siebie. Pisząc, daję sobie czas na nieco głębszą refleksję nad tym wszystkim, na zastanowienie się. Nauczyłam się chyba głośno i spontanicznie takich przemyśleń nie wygłaszać zbyt wiele, bo jestem w konsekwencji przez otoczenie postrzegana niepoważanie, a mój entuzjazm i radość z odbioru prostych rzeczy jest momentalnie gaszona - ale też i sama siebie i dla siebie staram się tonować w takiej percepcji, bo niestety, "żeby przetrwać, trzeba być twardym"...
I tak sobie w związku z tym wszystkim myślę, że zdecydowanie zbyt mało zachwycam się światem. Coraz częściej dopada mnie czarnowidztwo i marazm, ale też już od dawna nie ma we mnie na co dzień sił witalnych i motywacji, by chcieć szukać tego piękna wokół siebie. Też uciekam się do wspomagaczy ;) Gdyby nie to, że nie mając możliwości wyrwać się z codziennej rutyny, mogę chociaż zanurzyć się w czyjejś twórczości w jakiś sposób piękno świata dokumentującej, chyba umarłabym ze zgryzoty i tęsknoty. A tak - uzależniłam się wręcz od czytania blogów, oglądania zdjęć z czyichś wypraw i snucia marzeń :>