sobota, 11 maja 2013

Tam i z powrotem, czyli Wielka Improwizacja

Wróciłam dziś z jednodniowej wyprawy w Beskid Średni, konkretnie z okolic Myślenic i Pcimia. W tytule posta, wbrew pozorom, zawiera się jej kwintesencja ;) Bo dokładnie tak to było: tam, i z powrotem, a pewna okoliczność wywróciła moje poukładane i roztropne plany do góry nogami, zostawiając mnie na pastwę własnych ograniczeń i możliwości. Ale, po kolei...

Przedwczoraj wieczorem poinformowałam stanowczo mamę, że wybieram się w weekend na wyprawę do Myślenic. Wieczorem zrobiłam listę niezbędnych rzeczy, narzędzi i sprzętów, spakowałam częściowo plecak, resztę rzeczy do wzięcia położyłam na kupce, by o niczym nie zapomnieć. Do późna wisiałam nad świeżo zakupioną mapą Beskidu Średniego, na której uwzględnione zostały interesujące mnie okolice. W zamiarze miałam spędzić czas aktywnie, przemierzając jakiś interesujący szlak przez praktycznie cały dzień, by na wieczór rozbić gdzieś obóz i spędzić pierwszą w życiu noc w lesie. Nie mogąc się jednak zdecydować (może z racji pory) na żaden z wytyczonych szlaków, pozostawiłam sobie dokładny wybór na dzień następny.

Wstałam rano dość wcześnie, musiałam jeszcze dosuszyć parę wypranych rzeczy. Sprawdziłam listę, czy wszystko wzięłam. Wyszłam z domu po godzinie 9:00, z przepakowanym 30-to litrowym plecakiem z przywieszonym u dołu śpiworem i nieudolnie umocowaną karimatą. Dotarłam w okolice dworca, tam wsiadłam w pustego busa. Za pięć złotych dotarłam koło 10:00 do punktu startowego, do Myślenic.

Po zakupie wody mineralnej i banana w mijanym warzywniaku, przysiadłam na dłuższą chwilę na ławeczce przy nieczynnej budce fastfoodowej nad Rabą. Po kolejnym przestudiowaniu mapy zdecydowałam się zaatakować wzgórza od strony Zarabia; okolicę tę poznałam podczas wyjazdu na Sylwestra z R. i jego znajomymi, zatem wiedziałam przynajmniej w którą stronę się udać, by dotrzeć na ulicę, z której miałam wejść na obrany czerwony szlak; zaraz u jego początku miałam się natknąć na ruiny jakiejś baszty, ale szlak w momencie znikł mi z oczu i dopiero po jakichś 15 minutach znów na niego weszłam. Dalej starałam się już iść tylko zgodnie z wytyczonymi drogami, praktycznie nie zbaczając na boki - widoki i tak były zdecydowanie satysfakcjonujące :)




Trasa prowadziła praktycznie cały czas pod górę, podejścia wielokrotnie były bardzo strome i niewygodne; droga, wyjeżdżona przez leśne traktory i wyżłobiona przez spływające podczas ulewnych deszczów strumienie, przypominała bardziej głęboki na średnio pół metra rów, z nierównym, wyżłobionym dnem usianym kamieniami i odłamkami skalnymi. W wielu miejscach było nie tylko krzywo i niestabilnie, ale też zwyczajnie mokro i błotniście.


Droga na pierwszy szczyt była mozolna i uciążliwa, ale opłaciło się. Widoki wyłaniające się zza drzew porastających wierzchołek Uklejny napawały mnie dumą i samozadowoleniem, w pełni rekompensowały poniesiony trud. Tam też pozwoliłam sobie na dłuższy, ok. 30minutowy odpoczynek i zjedzenie nabytego wcześniej banana, a nawet, wbrew zasadom, wyrycie swojego znaku rozpoznawczego w korze buka, noszącego na sobie wiele cięć. Po 12:15 ruszyłam w dalszą wędrówkę.


Teraz miało być już łatwiej, kolejny na trasie szczyt był niższy od Uklejny, dzięki czemu prawie cały czas szłam łagodnie w dół. Za owym szczytem droga doprowadziła mnie do zejścia się kilku szlaków, które następnie miały się rozchodzić na różne kierunki. Miałam chwilę wahania, czy nie udać się czasem do jedynego w okolicy schroniska na Kudłaczach, ale wiązałoby się to z nadłożeniem drogi. Plan miałam taki, by dotrzeć do Pcimia, a potem iść dalej, żółtym szlakiem na kolejne zalesione szczyty, by nocleg wypadł mi z dala od domostw ludzkich; gdybym zahaczyła o Kudłacze, mogłabym potem nie zdążyć oddalić się od Pcimia. Ostatecznie zdecydowałam zatem trzymać się żółtego szlaku.






Las szybko ustąpił miejsca łąkom, przez które wiodła mnie wciąż kamienista dróżka. Pośród polnych roślin dostrzegłam miętę i szczaw, których trochę nazbierałam z myślą o wieczornej herbatce i zupie szczawiowej z ogniska. Do tej drugiej miałam marchew, cebulę, sól i jajka, pozostało tylko dokupić w mieścinie jakąś śmietanę do zabielenia. Plan był równie ambitny, co i prosty... Po chwili relaksu zebrałam się z łąki i poszłam dalej w dół, dochodząc wreszcie do płaskiego terenu przylegającego do ruchliwej drogi. Miałam przeciąć łąkę po przekątnej i dotrzeć do przejścia przez drogę i rzekę, tak też zrobiłam i znalazłam się w spokojnym centrum Pcimia. Skierowałam się w stronę sklepu, z myślą o jakimś prowiancie do zjedzenia od razu, gdyż głód znów zaczął mi dokuczać. Kupiłam jogurt naturalny (zamiast śmietany, bo nie było), dwie bułki, serek topiony z szynką i jogurt pitny. Byłam zbyt zmęczona, by szukać jakiejś urokliwej miejscówki, zeszłam od razu nad przecinającą Pcim rzeczkę za jakimiś domostwami. Zrzuciłam z siebie plecak, buty i skarpetki, rozłożyłam karimatę i z ulgą zanurzyłam znużone stopy w zimnej, wartkiej wodzie, zrobione naprędce kanapki popijając jogurtem.

Dalsza droga niestety znowu wiodła pod górę. Początkowo szłam asfaltem (po drodze wstąpiłam jeszcze do sklepu po zapalniczkę). Żółty szlak generalnie od początku był gorzej znakowany od czerwonego (znaki tamtego można było dostrzec właściwie co drzewo, co zakrawało o absurd), na tym odcinku poczułam się kompletnie zdezorientowana. Nie widząc w zasięgu wzroku kolejnego oznaczenia, poszłam przed siebie asfaltem; później musiałam się wracać, żeby odbić w miejscu mojego złego wyboru do góry, na drogę przypominającą raczej dojazdówkę do domu niż normalną uliczkę. Zaraz za zakrętem znów oznaczenie mi uciekło, z prośbą o wskazówkę zwróciłam się do dwóch dyskutujących żywo sąsiadek. Poradziły mi drogę "przystępniejszą" - czyli kolejny rów wysypany nierówno kamieniami. Druga ponoć wiodła przez trawę. W każdym razie zbiegały się chyba gdzieś niedaleko, nawet nie zauważyłam gdzie. Pod górę parłam w stronę zalesionego stoku, uważniej szukając lekko wyblakłych i generalnie mało widocznych żółtych oznaczeń. Polna droga, momentami wysypana kamieniami, czasem zwyczajna gruntowa, wiodła mnie skrajami łąk i pól, wprowadzając czasem na krótsze lub dłuższe odcinki do lasu; później proporcje się odwróciły, więcej mordowałam się w leśnych kamienisto-błotnistych "rowach". Co jakiś czas docierałam do miejsc, z których roztaczały się piękne widoki.



 Nie wprawiały mnie już jednak w taki zachwyt, jak z początku; czułam się okrutnie umęczona. Zmordowały mnie strome podejścia, nierówne i trudne podłoże, upał i skąpa ilość wody. Miałam ze sobą resztę pitnej gazowanej, drugą półlitrówkę napełniłam jeszcze w Pcimiu rzeczną wodą, choć miałam wątpliwości co do jej stuprocentowej czystości - traktowałam ją zatem jako wodę "awaryjną", przeznaczoną raczej docelowo do przegotowania na herbatę. Oszczędzając wodę z każdym łykiem, za cel dalszej wędrówki obrałam znalezienie któregoś z potoków obiecanych na mapie. W tym celu, jeżeli tylko w miarę potrafiłam zlokalizować swoje położenie na mapie, odbijałam nieco na boki. Bezskutecznie. W pewnym momencie zaczęłam myśleć tylko o wodzie. Czułam się wycieńczona, ale jeśli bym miała rozbić się gdzieś na danym odcinku szlaku i wypić to, co mam, rano zostałabym z niczym, a czekałby mnie do przebycia szmat drogi. Szłam więc dalej, dysząc okrutnie, ze wzrastającym bólem głowy i kompletnym brakiem sił, po drodze robiąc coraz częstsze postoje. Raz wyłożyłam się nawet na karimacie na napotkanej polanie i leżałam, póki nie poczułam odrobiny ukojenia. Nie wiem, jaki miałam nastrój - raczej się na tym nie skupiałam, szłam niejako mechanicznie. Wyłączyłam ze świadomości zmęczenie psychiczne, fizyczne zaś odbierałam falami. W momentach "automatyzmu" wędrówki wciąż byłam w stanie zaciekawić się czymś, zastanowić nad pięknem krajobrazu. Myślałam o coraz nadciągającej konieczności rozbicia obozowiska. Jak to będzie? Czy sobie poradzę?...
Tak, chyba czułam się szczęśliwa.


W tym duchu pokonałam jeden z najwyższych w tym rejonie szczytów. Nie znaczyłam jednak drzewa swoim nickiem, nie czułam też rozpierającej dumy, jak podczas zdobycia Uklejny. Ba, mimo wielokrotnego zerkania na mapę nie zapamiętałam jego nazwy. Wiem, że coś na K., od jego nazwy zresztą nazwano całe pasmo górskie. 857m n.p.m... Po nim wreszcie miałam umiarkowanie obniżającą się trasę, po drodze jeszcze jedno niewielkie podejście na niższy szczyt. Trasa była różna, często musiałam omijać utworzone na drodze małe a głębokie rozlewiska. Wiedziałam, że głębokie, bo w międzyczasie zorganizowałam sobie dwa kijki do wsparcia coraz mniej pewnie stawianych kroków i słabnącej równowagi. Ba, pierwotnie dość liche kijki z suchych gałęzi zdążyłam po drodze wymienić na dwie świeżo ścięte, prościutkie, brzozowe... W ogóle po drodze z Pcimia działo się trochę, co w miarę wzrastającego zmęczenia coraz mniej przyswajałam. Nie bardzo byłam w stanie odtworzyć, gdzie się zatrzymywałam, która polanka była po której... Zrobiło się późno. Mój żółty szlak połączył się z czarnym i zielonym. Minęłam ogrodzoną działkę z trzema facetami. Miałam potrzebę już gdzieś tu się zatrzymać, ale rozsądek kazał mi się od nich oddalić. Kawałek dalej natrafiłam na polankę z paleniskiem, ławeczkami i stoliczkiem; po przeciwnej stronie drogi, poniżej mnie, znajdowały się jakieś zabudowania. Trzeba było iść dalej, tu słychać było psy. Za blisko ludzi. No więc poszłam... Szlaki się rozdzieliły, powlekłam się jeszcze kawałek moim żółtym i koło 19:30 zaczęłam szukać odpowiedniej miejscówki na nocleg. Zeszło mi z tym szukaniem, akurat las był tu dość widny i mało zakrzaczony, z drogi wiele było widać. Poszlajałam się dłuższą chwilę po chaszczach, naprzymierzałam, kładąc plecak w obranym miejscu i obchodząc upatrzone miejsce z różnych stron w celu oceny jego widoczności... Marnie z tym było. Towarzyszyło mi nieznośnie wspomnienie wszystkich mijanych po drodze idealnych na nocleg miejsc. Wreszcie znalazłam w miarę przystępne krzaki, z płaskim terenem i większymi drzewami, na których mogłam zawiązać moją pałatkę. Usiadłam, sięgam do plecaka... W dupę. Nie ma.

Szybko, acz intensywnie i rozpaczliwie przekopałam plecak, bezskutecznie. Pałatka zniknęła. Spanikowałam, ogarnęło mnie coś na kształt dzikiej furii ukierunkowanej w moją stronę, ogromny żal za pieniędzmi wyrzuconymi w błoto (lub chaszcze), lęk przed tym, co będzie i ogólna dezorientacja. Co robić, jak się zachować? Chciało mi się kląć, wrzeszczeć, płakać, śmiać. Wyżalić się komuś, znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Jak na ironię zgubiłam właśnie tę rzecz, od której w ogóle uzależniałam jakiekolwiek samotne wyjście w teren, nie mówiąc o noclegu... Usilnie próbowałam się dodzwonić do bliskich, choć z drugiej strony nie chciałam ich denerwować, bałam się też, że nie usłyszę nic pocieszającego. Nie wiem, co chciałam usłyszeć. Zapadał zmierzch, zawróciłam.

Wracałam tam, skąd przyszłam, choć nie wiedziałam, czy to mądry pomysł. Ale co miałam robić? W międzyczasie udało mi się porozmawiać z mamą (w duchu "nic się nie martw, taka mi się dość głupawa rzecz przytrafiła, co mam robić - żeby jej nie denerwować) i z chłopakiem (tu na zasadzie "dupa dupa dupa, mam ochotę płakać z wściekłości). Po drodze zagaiłam kobiety przy mijanym wcześniej palenisku z ławeczkami, czy nie widziały zawiniątka. Były życzliwe, ich psy zdecydowanie mniej. Słonina kompletnie nie słuchała właścicieli i atakowała mnie zawzięcie szczerząc kły w niemałej paszczy. Nie dawała mi spokoju jeszcze przez jakieś 20 metrów, a mała i urocza psinka to to nie była. W końcu się odczepiła.

Uznałam wreszcie ostatecznie, że nazajutrz przebędę jeszcze raz dokładnie tę samą trasę, a nuż odnajdę pałatkę - choć w to szczerze wątpiłam. Możliwości jej zgubienia było kilka: albo mi wypadła z plecaka, gdyż w pewnym momencie wędrówki zauważyłam, że rozsunął mi się zamek (tylko kompletnie nie mogłam skojarzyć, w którym - czy dawno, czy teraz, czy przed czy za Pcimiem...), albo zostawiłam nad rzeką, albo w którymś ze sklepów. Tylko w tych momentach w ogóle miałam potrzebę ingerowania w plecak, bo mapę głównie miałam w łapie lub przedniej, wąskiej kieszeni, po picie zaś sięgałam bez konieczności przerywania marszu. Decyzja zatem zapadła... Tylko że trzeba było się gdzieś zatrzymać i jakoś spędzić noc.

Wizja z lekka straszna. Dotarłam do miejsca, w którym skojarzyłam fakt mijania ambony myśliwskiej. Zeszłam z drogi i przedarłam się do niej przez porośnięte maleńką jodłą, zarośnięte chaszczami pole. Ambona stała tuż przy nieprzyjemnie mrocznej ścianie gęstego lasu iglastego. Wyszłam na konstrukcję, ale nie nadawała się do spędzenia na górze noclegu; nie miała zadaszenia, była luźno zbita z trzech desek i miała chwiejącą się barierkę. Na takim czymś można kucać ze strzelbą, na pewno nie spać. Zrobiło się jednak już ciemno, nie miałam czasu na szukanie innego miejsca. Rozbiłam się pod nią, o drabinę opierając jeszcze dwie leżące nieopodal żerdzie, na które narzuciłam kurtkę BW możliwie wykorzystując jej wątpliwą powierzchnię. Miało to na celu chyba tylko "oswojenie" przestrzeni, bo przed zapowiadanym deszczem w żaden sposób nie mogło mnie ochronić. Póki co jednak na niebie widać było pojedyncze gwiazdy, wiatr był prawie nieodczuwalny. Rozłożyłam karimatę, wciskając ją pomiędzy młode drzewka a drabinę. Rozgarnęłam ściółkę na potencjalne palenisko, ale wizja palenia w takich warunkach pierwszego w życiu ogniska mnie przerosła. Wypiłam haustem jogurt, pomagając sobie w jego wydobyciu z plastiku zakurzonym, słonym od potu palcem. Wreszcie wlazłam w śpiwór, ponad głową położyłam pionowo plecak i poszłam "spać".

Sceneria i sytuacja, w jakiej się znalazłam, były mocno stresujące. Zmęczenie jednak zrobiło swoje: tak bardzo potrzebowałam odpoczynku, że tylko czasami łapałam fazę "czuwania" i nasłuchiwałam z niepokojem odgłosów dobiegających znad głowy i z czarnej ściany lasu. Zanim zasnęłam, w odrętwieniu zmuszona byłam słuchać odgłosów wydawanych przez żerujące między drzewami sarny i dziki; pierwsze szukały pożywienia bardziej subtelnie, drugie pruły ziemi flaki, któryś tam raz mocniej chrząknął. Zastygłam w bezruchu, opatulona śpiworem, plecami do lasu (wolałam tam nawet nie patrzeć :)), kurczowo trzymając w dłoni latarkę w gotowości. Po jakimś czasie te odgłosy ucichły. Pocieszałam się (nie wiem, czy słusznie), że wiatr wieje z mojego kierunku w ich, wyczują obcy zapach i się wystraszą, a nie, zaskoczone moją obecnością, staranują mnie. Nie na długo mi ulżyło, gdy poszły; początkowa "cisza" okazała się pełna szurania i przemykania czegoś w otaczających mnie zaroślach. W oddali słychać było szczekanie psów; widziałam na szlaku psie tropy, wyobrażałam sobie zatem moje spotkanie ze Słoniną i jej kompanem sam na sam w mrocznym lesie. Zasnęłam.
W nocy budziłam się kilka razy, nie wiem ile i na jak długo. Opatulałam się wówczas szczelniej śpiworem, przekręcałam na niewygodnym podłożu, by dać znać potencjalnie przebywającym wokół mnie stworzeniom, że tu jestem. Przyciskałam ucho do karimaty, drugie "wygłuszałam" śpiworem; chciałam spać, nie pozwalałam sobie na pełne rozbudzenie i nasłuchiwanie. W pewnym momencie rozbudzona czymś, co przemknęło mi nad głową pod wywiniętą karimatą (zakładam, że to była "tylko" jaszczurka, mam taką nadzieję), zezłoszczona walnęłam parę razy w owo miejsce pięścią i spałam dalej. Jakoś w połowie nocy obudził mnie wzmagający się wiatr. Nasłuchiwałam chwilę, martwiąc się okrutnie, że przyniesie za sobą deszcz. A może słyszany szum to właśnie dźwięk moknącego w strugach deszczu lasu?... Mało przytomna szybko wyobraziłam sobie podjęte działania w razie deszczu (wyboru wielkiego bym nie miała: przykryć siebie i rzeczy na ile się da karimatą i na siedząco spędzić resztę czasu), po czym znów zasnęłam.

Obudziłam się nad ranem, tuż przed świtem. Zaczęły być widoczne kontury najbliższych drzew i borówkowych zarośli. Czułam (tak jak i w nocy), że mam wilgotny od mgły śpiwór. Mleczna barwa powietrza nie pozwalała ujrzeć zbyt wiele. Coś znowu żerowało w mrocznym lesie, ale jakby trochę dalej. Pojedyncze krople skroplonej pary wodnej kapały z drzewa, uderzając głucho o butelkę. Do życia budziły się pojedyncze ptaki. Chwilę ociągałam się ze wstaniem - w śpiworze było ciepło, na twarzy czułam wilgoć i chłód poranka. Wreszcie sięgnęłam do plecaka po dodatkowy t-shirt, który naciągnęłam na bokserkę, w której spałam. Kurtka BW była wilgotna i zimna, nie wchodziła w grę. Wciąż tkwiąc do połowy w śpiworze, wygrzebałam z plecaka prowiant - jajka, torebki herbaty, sól z pieprzem, marchewki i cebulę (których posiadanie w takich "dzikich" okolicznościach mocno mnie w nocy stresowało), menażkę z nazbieranym szczawiem. Oceniłam wilgotność podłoża na sprzyjającą i rozpaliłam, wciąż nie wyłażąc ze śpiwora, swój pierwszy nieśmiały ogień. Mgła mieszała się z dymem, ale i tak nie chciałam rzucać się w oczy (nie wiem komu). Poza tym miejsce na rozpalanie dużego ogniska było marne. Ratując zatem dmuchaniem wątły płomień, przyduszony wkrótce przez menażkę, zagotowałam wodę z kałuży (którą w desperacji napełniłam opróżnioną z ostatnich łyków mineralki butelkę). Zaparzyłam herbatę, dorzucając do niej parę listków mięty dla aromatu (nie miałam choćby cukru). Wodę z rzeki wykorzystałam do przyrządzenia szybkiej prowizorycznej zupy szczawiowej: do garnka wrzuciłam kawałek cebuli, posiekane liście szczawiu, trochę pokrojonej w talarki marchwi, sól. Później wbiłam do mikstury jajko, które zdążyło się dość ładnie ściąć, zanim się całkiem rozpłynęło. Ugotowaną szczawiówkę z niedogotowaną marchwią wychlipałam z menażki, wygarniając sobie nożem elementy niepłynne. Potem resztką szczawiówki zagasiłam ostatnie żarzące się węgielki.


Palenisko wciąż jednak samo w sobie miało jakąś temperaturę, podłoże bezpośrednio pod nim było już suchuteńkie. W obawie przed zostawieniem go niedopalonego (choć już nic nie płonęło ani się nie żarzyło, widać było natomiast jeszcze lekki dym z popiołów), udeptałam na nim trochę świeżej i lekko mokrej borówki, potem jeszcze znalazłam dżinsową kurtkę w stanie rozkładu, mokrą i zimną. Zrujnowałam przy tym mrówkom ich domostwo. Okazało się zresztą, że nie tylko mrówkom zakłóciłam ich bytowanie - światło dnia uświadomiło mi, że rozkładanie się pod amboną było głupim pomysłem, bo przecież nie bez powodu tu stała... Czarna ściana lasu kryła w sobie doskonałe żerowisko dla leśnej zwierzyny, w borówkowych zaroślach zaś dosłownie co krok rozsiane były sarnie i dzicze bobki.



Ot, kolejna ważna lekcja na przyszłość. No nic. Zebrałam manatki i ruszyłam w drogę powrotną, podczas której zdążyłam raz zabłądzić we mgle, dostrzec sarnę i zająca (dnia poprzedniego widziałam trzy sarny, zająca, trzy jastrzębie i zaskrońca; dwa pozostałe gady zdążyły czmychnąć, nim im się przyjrzałam), wykończyć nadwyrężone biodro. Oczywiście nie znalazłam pałatki. W Pcimiu ze względu na ból biodra i nagłe pojawienie się busa do Krakowa, niewiele myśląc dopadłam go i tak oto wróciłam do domu - uboższa o kupę kasy za pałatkę, za to bogatsza o niezapomniane (heh) przeżycia i cenne doświadczenia. Na przyszłość ;]

I na koniec, bo zdjęć było mało, dwa tropy, które szczególnie przypadły mi do gustu: pierwsze to chyba borsuk, a drugie? :)




3 komentarze:

  1. Gratulacje ! Pierwsza nocka jest najważniejsza ,potem to już z górki:-) Masz charakter bo niewielu na pierwszy raz wyprawę organizuje w samotności! Pozdrawiam rossi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Mam nadzieję, że teraz to już gładko pójdzie, bo choć ta pierwsza noc do wymarzonych nie należała, to obudziłam się rano szczęśliwa. Głównie dlatego, że dałam radę swoim słabościom ;)

      A wyprawa samotna, bo żywcem nie miałam z kim iść... Tyle że całe życie było to moim argumentem za spędzaniem czasu w domu przed tv, teraz wreszcie uznałam, że brak znajomych o podobnych zainteresowaniach to nie powód, by rezygnować z marzeń.

      Pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Naprawdę przyjemnie czytało się twoją relację. Podoba mi się, że uwzględniłaś wszystkie smutki, które spotkały Cię po drodze. Dzięki temu jest to bardzo dobry materiał dla każdego, kto będzie chciał spróbować pierwszej wyprawy do lasu, chociaż podoba mi się taka metoda inwazyjna, jaką podjęłaś, sam podobnie zaczynałem x lat temu. O wodzie i teraz zdarza mi się zapomnieć, chodząc i podziwiając piękne krajobrazy. Grunt to być na to przygotowanym.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń