Już dnia poprzedniego usiłowałam przekonać lubego o mojej determinacji co do przebycia konkretnej trasy i uświadomić go, co go czeka. Nie do końca zdawał sobie sprawę z "zuchwałości" mojego planu, choć z ekscytacją pokazywałam mu trasę na mapie. Wszystko miałam obcykane. Idziemy tędy, tu odbijamy na lewo, tu idziemy zgodnie z tym a tym szlakiem, potem wchodzimy do Doliny... Właśnie Dolina Sąspowska sama w sobie stanowiła dla mnie najistotniejszy cel wyprawy; przez wzgląd na chęć jej poznania nasza trasa została mocno zmodyfikowana w stosunku do "trasy stałej", którą to docieramy do OPN od strony rozjazdu głównej drogi: na Skałę i na Ojców. Trasa ta jest każdorazowo ekscytująca i piękna, idąc asfaltem lawirującym między skałami z lewej a potokiem z prawej, kręci się tylko głową na boki, z zachwytem chłonąc pejzaże skalne okraszone zielenią. Tym razem miało być inaczej - nie wiedziałam, czy mniej ciekawie, ale patrząc na mapę widziałam do pokonania przed Doliną same tereny polne, jakieś drobne zabudowania, czasem małe skupisko drzew, kawałek lasku. Była to jednak jedyna możliwość, by przejść Dolinę od początku do końca, a tak to sobie właśnie uwidziałam.
Dnia właściwego wstaliśmy niespiesznie i równie spokojnie zjedliśmy śniadanie. Pogoda za oknem nie napawała optymizmem, wizja pieszej wyprawy wydawała się z deka niedorzeczna i nierealna. Ja miałam do dyspozycji na wypadek deszczu żółtą przeciwdeszczówkę i rozwalające się treningowe reeboki, to i tak lepiej od chłopaka, który chyba wyszedł z założenia, że kto jak kto, ale ja go po krzakach ciągać nie będę. Miał zatem zwykłą kurtkę, dobrą na mżawkę, oraz skórzane wysokie trampki z całkiem płaską podeszwą. Martwiło mnie to, zleciłam mu poszukanie w piwnicy jakichkolwiek innych butów, ale nie znalazł. Z powątpiewaniem zadałam pytanie, czy faktycznie gdzieś idziemy... Poszliśmy.
Plecak zapakował luby, do pierwszego postoju podczas trasy żyłam w nieświadomości, co też właściwie wziął. Widziałam tylko w domu jeszcze, że pakował nóż. Istniała zatem nadzieja, że pomyślał o jakimś prowiancie, bo raczej na dziki polować nie zamierzał. Szliśmy 4 km znaną nam asfaltówką (właściwie to jedyna droga wiodąca przez wieś prowadząca dokądkolwiek, wyboru zbytniego nie mieliśmy). Po drodze mieliśmy chwilę wahania, czy nie odbić wcześniej na prawo, zgodnie ze szlakiem rowerowym, w pobliski wąwóz, ale nadłożylibyśmy znacznie drogi a wizja polnego wąwozu była mało przekonująca. Doszliśmy więc do Pieskowej Skały, gdzie mój inteligentny argument "pójścia na skróty" wywiódł nas w utworzony za stawem wał (po przeciwnej stronie stawu mieliśmy nasz asfalt) porośnięty gęstą trawą, po deszczu mocno wilgotną i pełną ślimaków. Skrót był jak się patrzy - zaoszczędziliśmy parę metrów "iścia", za to przebycie tego odcinka zajęło nam znacznie więcej czasu, niż gdybyśmy się trzymali drogi. R. wyśmiał potem moją skrótową argumentację, został jednak przeze mnie uświadomiony, że powiedziałam to z głupa, ot tak, bo zależało mi na ładnych widokach :)
Jakieś sto metrów za zamkiem odbiliśmy na prawo, na żółty szlak. Na jednej z dwóch wziętych przez nas map, mniej profesjonalnej acz bardziej obrazowej, szlak zaznaczony był bardzo niedokładnie, zatem mieliśmy przez chwilę wątpliwości, gdzie właściwie mamy skręcić w las. Szlak okazał się skręcać w asfaltową drogę dochodzącą do naszej. W zeszłym roku droga była w remoncie, była zagrodzona i leżała na niej kupa piachu; chłopak nie omieszkał wówczas wsypać mi go złośliwie do spodni ;) Parę kroków dalej nasz żółty szlak odbijał na lewo, w górę, w las, asfaltem zaś wiódł niebieski rowerowy. Zatroskana o obuwie chłopaka mało entuzjastycznie zaproponowałam asfalt, ale poszliśmy górą.
Widok wiosennej zieleni buczyny w tym roku jakoś wciąż mnie zachwyca. Las, przez który szliśmy, w głównej mierze składał się właśnie z buka, choć w zieleń młodych liści i głęboką szarość mokrych pni fantastycznie wcinały się luźno rozmieszczone brzozy. Całości kolorystycznej dopełniał ciemnozielony, nasycony wodą mech i mokre, rudobrązowe zeszłoroczne liście na ziemi. Było dość ślisko, nasze (bardziej R.) nieporadne wspinanie się napawało nas wyśmienitym humorem. Po drodze nie omieszkałam spróbować pierwszy raz liści młodej buczyny (faktycznie, leciutko kwaskowate pod koniec żucia, przyjemnie odświeżające), by później zachęcona nie zakosztować jeszcze szczawiku zajęczego.
W pewnym momencie minęliśmy ekipę trzech głośnych mężczyzn idących w przeciwnym kierunku. Wkroczyliśmy w młodszą część lasu, bardziej zachaszczoną i obfitującą w brzozę (czytałam gdzieś, że brzoza jest gatunkiem często stosowanym jako przedplon). Wreszcie wyłoniliśmy się z lasu, przed nami otwierał się widok na naszą dalszą trasę - wzniesienia i doliny, pola, pola... W oddali zaś widniała zapowiedź dalszej przygody - lesiste wzniesienia Parku Narodowego; gdzieś tam czekała na nas nasza Dolina...
Szliśmy eleganckimi asfaltowymi drogami, posiłkując się mapą. Znajdując się przez chwilę w Woli Kalinowskiej odbiliśmy na Sąspów, tam też doszliśmy do urokliwie umieszczonego na skalistym wzniesieniu kościółka, z którego placu rozpościerał się miły oku widok. Poniżej były zabudowania, przez które wiodła nasza dalsza trasa. Schodząc stromą ścieżką ze zbocza minęliśmy umiejscowiony tuż przy kościółku świeżo nadpalony drewniany domek, obok niego zaintrygowała nas dymiąca się kupa liści zgarniętych wraz z popiołem. Zastanawialiśmy się chwilę, czy to świadomie przez kogoś zostało takie kopcące się zostawione, czy może dobrze by było kogoś o tym poinformować... Uznaliśmy w końcu, że jest tak mokro, że pożar od tego żaden nie wybuchnie, a w pobliżu są zabudowania na tyle blisko, że w momencie ktoś zauważy coś niepokojącego. Zeszliśmy z góry, po lewej zostawiając kościółek. Nieco pod nim zauważyłam facetów między głazami - wchodzili do jaskini, która tam się znajdowała. Wyszliśmy na drogę prowadzącą przez wieś, z obu stron zabudowaną w przyjemne dla oka, wiejskie, małe domostwa. Wzdłuż drogi sączył się mały potok. Według mnie i mapy to już była Sąspówka, dla mojego przydrożny rów - ciekawie skądinąd zabezpieczony przez obsypywaniem się brzegów; wzdłuż niego wbite były pionowo paliki podtrzymujące poziomo ułożone wiązki chrustu. Dalej, już w Dolinie, widzieliśmy podobną konstrukcję, tyle że zamiast palików były pniaki, a zamiast chrustu gałęzie i konary - przy czym tam to już nie był przydrożny rów a prawdziwy, rwący potok ;)
Na końcu wsi droga wprowadzała nas wreszcie w Dolinę Sąspowską. Widoki były obiecujące...
Wg mapy po drodze mieliśmy minąć jeszcze kilka zaledwie, luźno rozsianych wzdłuż szlaku zabudowań - w tym dwie leśniczówki. Nie wiem, co było czym, ale wszystko doskonale wpisywało się w krajobraz i pełne było uroku - za równo mijana po drodze rozwalająca się chałupka kryta strzechą, jak i prawdziwie willowy w stylu, drewniany piętrowy budynek punktu pomiarów sejsmologicznych (który błędnie wzięliśmy z daleka za coś w stylu schroniska, nie my jedni zresztą).
Kawałek za chatką R. postanowił zboczyć ze szlaku i podejść kawałek pod górę. Przeskoczyliśmy potok w odpowiednim do tego miejscu i rozpoczęliśmy "wspinaczkę" (w super odpowiednich butach) po rozmokłym podłożu i śliskich liściach. W podszycie pięknie kwitł zawilec gajowy, kokorycz pełna i pierwiosnki wyniosłe. "Od drzewa do drzewa" dotarliśmy na szczyt zbocza doliny. Las kończył się ustępując miejsca polom i fragmencie nasadzonej brzózką szkółki leśnej. Zawróciliśmy w Dolinę, posuwając się przy tym możliwie naprzód.
Tym razem potok trudniej było "przekroczyć". Lubemu udało się przeskoczyć, ale on jest wysoki i ma długie nogi. Ja uporałam się z problemem przedzierając się nieco dalej przez chaszcze do powalonych na małe rozlewisko drzew, po których pniach przeszłam na drugi brzeg. Tam też R. pokazał mi pierwsze efekty bobrzej działalności. Później mieliśmy jeszcze mocniej zdać sobie sprawę z obecności tych stworzeń, ale o tym dalej :)
Znalazłszy się na powrót w dolinie szliśmy już cały czas szlakiem, otoczeni kipiącą zielenią i tętniącą życiem naturą. W tle słychać było chlupot potoku, ptaki, piły spalinowe... Szliśmy niewielkimi łąkami przylegającymi do strumienia. Minęliśmy drugą leśniczówkę (facet z piłą wyglądał na leśniczego;)), doszliśmy do ściany lasu i rozdroża. Zaczekaliśmy na kobietę, która wraz z córką wybyły z mijanej leśniczówki (chyba), żeby zapytać ją, dokąd prowadzi skręcająca na lewo droga i gdzie właściwie jest prostopadły do doliny wąwóz Koziarnia. Wąwóz, jak się okazało, zdążyliśmy minąć, trasa w górę prowadziła do cywilizacji, udaliśmy się zatem prosto, gdzie wiódł nasz zresztą szlak. Muszę jednak wspomnieć, że zostaliśmy na owym rozdrożu ostrzeżeni przez intensywnie żółtą kartkę z informacją od zarządu OPN-u:
"UWAGA !!!
Zapadnięte nory bobrowe. Wstęp na własną odpowiedzialność"
Ubawieni powagą bijącą od ostrzeżenia poszliśmy dalej skrajem lasu, żartując i rozglądając się na boki w celu dostrzeżenia zapadniętej nory bobrowej.
Kawałek dalej przestaliśmy żartować, choć nastroje mieliśmy przednie: okazało się, że szukanie w chaszczach nor bobrowych było zbędne. Oto na środku ścieżki zastaliśmy leje półmetrowej średnicy, prowadzące z ukosa do płynącego tuż obok potoku. Ostrzeżenie o zapadniętych norach nie było więc takim znowu absurdem, zważywszy na fakt, że wiele takich nor mogło być jeszcze niezapadniętych, czekających tylko na czyjąś nogę, by ją w pięknym stylu złamać.
Idąc dalej co rusz napotykaliśmy się na efekty bobrzej działalności. Niewielkie rozlewiska, żeremie, obgryzione pnie drzew.
W pewnym miejscu ścieżka przeobraziła się w wielkie, szerokie, rozmokłe błoto. Wymijaliśmy na nim dziewczyny idące z naprzeciwka. Jedna z nich, w trampkach, po podsumowaniu czekającej ją przeprawy "to dopiero survival" postanowiła wpaść w zgrabny poślizg dokładnie w tym momencie, co i mój Trampkowy.
Dobry nastrój dobrym nastrojem, ale trzeba było wreszcie coś zjeść. Usadowiliśmy się na drewnianym mostku przerzuconym przez potok na żółtej przeciwdeszczówce i wyciągnęliśmy jedzonko. Jak się okazało, R. wziął trzy bułki, ser żółty, jogurt i wodę mineralną. Zrobiłam kanapki, dojedliśmy jogurtem. Po tej szalonej wyżerce uznaliśmy zgodnie, że trzeba by... coś zjeść. Z tą myślą poszliśmy dalej, by wreszcie dotrzeć do wylotu Doliny na Ojców.
Wyszliśmy w znanym nam z wcześniejszych wypadów do Ojcowa miejscu obfitującym w punkty gastronomiczne. Ruch był umiarkowany - w zeszłe wakacje ludzi było mnóstwo, nie było gdzie usiąść. Poszliśmy na pizzę. Usiedliśmy naprzeciwko baru, żeby nas szybko zauważono. Kelnerka podała nam karty, wybraliśmy i zamówiliśmy dużą pizzę pepperoni. I czekaliśmy. I czekaliśmy... Długo czekaliśmy... W międzyczasie nieopodal zdążyła zasiąść czteroosobowa rodzina, złożyli zamówienie na 4 małe pizze. Ojciec dostał na dużo przed innymi, pepperoni, której spory rozmiar pozytywnie zaskoczony głośno skomentował. Już wtedy wiedzieliśmy - to była nasza pizza. Ale czekaliśmy dalej... Bo przecież "nasza" kelnerka widziała na, przechodziła obok dziesięć tysięcy razy. Dziwna była, jakaś taka denerwująca z obycia. Nie wytrzymałam w końcu i zapytałam o naszą pizzę. Odpowiedź bezcenna: "no właśnie przez pomyłkę zaniosłam ją komu innemu, dostaną państwo małą, dobrze?". Potem jeszcze dopełniła całości: "To ja wam policzę jako małą". No złota kobieta, naprawdę... Nadenerwowaliśmy się okrutnie, nie najedliśmy wcale. W milczeniu opuściliśmy to miejsce. Potem trochę rozładowaliśmy napięcie obśmiewając "łaskawość" naszej kelnerki. Namówiłam R. jeszcze na wyjście na punkt widokowy, w którym prócz ładnych widoków rzecz jasna, arcyciekawe było samo dojście - stromo, ślisko, krzywo, po skale. Mały kop adrenaliny trochę poprawił zepsute nastroje;)
Potem udaliśmy się przed siebie, kawałkiem Doliny Prądnika, docierając do drogi prowadzącej do ruin Zamku Ojcowskiego. Nie wiem, dlaczego żyłam tyle czasu w błędnym przekonaniu, że są one ogrodzone i niedostępne do zwiedzania... Skąd mi się to wzięło? Do ruin wiodła pod górę prosta droga, przy częściowo zrekonstruowanej wieży bramnej była budka z pamiątkami; za sam wstęp na ruiny zapłaciliśmy po 1,50 na łepka. Miejsce wyjątkowo urokliwe - trochę przez rozpościerające się ze wzniesienia widoki, trochę dlatego, że właśnie takie "zapuszczone acz przyjazne"; w ruinach są ławeczki, tablice informacyjne, w wieży bramnej można zobaczyć mini wystawę, spod drugiej wieży można rzucić okiem na okolicę. Poza tym z murów niewiele zostało - ot, zarysy budynków, studnia. Ruiny zarośnięte są krzakami i okazałymi drzewami. To mi się chyba w nich najbardziej podobało.
Zrobiła się późna pora, czas było myśleć o powrocie. R. zaczął okrutnie zrzędzić i dąsać się, punktem krytycznym okazała się droga asfaltowa wiodąca obok Złotej Góry, którą mieliśmy dojść na powrót do Woli Kalinowskiej, zamykając pętle. Współczułam mu i starałam się możliwie go nie denerwować, w końcu nawet w moich wygodnych (choć przemoczonych do cna) butach zaczynałam czuć stopy, a on przecież miał płaskie trampki. Po drodze szliśmy głównie w ciszy, ja tam sobie coś czasem nuciłam, on popsioczył pod nosem, to ja go znowu troszkę strofowałam, że to ja jestem od zrzędzenia nie on, że jak to tak... W ten sposób dotarliśmy wreszcie do znajomego punktu na trasie. Odtąd mieliśmy wracać identycznie, jak żeśmy przyszli. Pocieszające było znalezienie się w znajomym miejscu, orientacja, gdzie jesteśmy. Martwiąca była wizja pokonania jeszcze około 7-8 km. Ale daliśmy radę. Wieczorem pojawiło się wreszcie na chwilę zachodzące już słońce, rozpromieniając przebytą rano trasę, dzięki czemu wszystko wyglądało troszkę inaczej. Porobiłam jeszcze parę zdjęć, pogadaliśmy, atmosfera się rozluźniła... I tak wreszcie nieco po 20 dotarliśmy do domu, by zmęczeni paść jak muchy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz