niedziela, 6 października 2013

Jak matka z córką...

Obiecując ostatnio mamie wspólny spacer w weekend, miałam wątpliwości co do jego przebiegu. Z mamą dawno nigdzie nie chodziłam, w ogóle oddaliłyśmy się od siebie... Dodatkowo obawiałam się frustrującego mnie powolnego tempa i wyrażania przez nią ciągłych obaw związanych z moimi nowymi zainteresowaniami. W domu notorycznie muszę wysłuchiwać jej wątpliwości, porad i prób przekonania mnie do swego, denerwuje mnie to okrutnie. No ale, z drugiej strony... Mama jest osobą przepracowaną i należy jej się odpoczynek, relaks inny niż odmóżdżająca sesja telewizyjna i łóżko. Wiem przy tym, że sama nie ma już w sobie ani kapki energii witalnej, a już na pewno nie na tyle, by wyjść pewnego razu z domu ot, tak, dla siebie. Zaproponowałam jej wspólny spacer, kopiąc się w duchu w kostkę - "co ty robisz? zmarnujesz dzień, mogłabyś go spędzić całkiem poza domem, w terenie, w swoim tempie, jak lubisz...". Z drugiej strony tak właśnie trzeba było postąpić, czułam to. I dobrze się stało :) Pomijając już oczywiście uboczne profity w postaci wzmożonej aktywności mamy przez cały tydzień "dla rozchodzenia", czego efektem było wychodzenie mi z psem na spacery B), ten dzień okazał się dla nas wyjątkowo przyjemny. Gdzieś tam znalazłam w sobie nieco przykurzoną sympatię i zrozumienie dla mamy, dokopałam się też do dziwnie dużych pokładów cierpliwości, co do których byłam przekonana, że uległy już wyczerpaniu. Dostosowywanie się do jej możliwości nie ograniczyło mnie, jak się spodziewałam; przeciwnie, czułam się szczęśliwa i zadowolona... A dziś była zupa grzybowa :)

Na cel obrałyśmy sobie dnia poprzedniego Dolinę Mnikowską i rezerwat Zimny Dół, znajdujące się na zachód od Krakowa, na terenie Tenczyńskiego Parku Krajobrazowego. Dolinę Mnikowską mama odwiedziła raz, jeszcze będąc za młodu w harcerstwie. Czyli, jakby nie liczyć, dobre parędziesiąt lat temu. Pamiętała tylko, że jest tam pięknie... Sceptycznie się na tą trasę zapatrywałam - ok, sama chciałam tam kiedyś zajrzeć, ale bardziej przy okazji jakiejś większej wędrówki, bo jest ona tylko fragmentem Doliny Sanki, bardzo króciutkim, ostatnim odcinkiem. Nie chcąc jednak forsować zastałych kolan mamy długim marszem lub trudną trasą, dolina nie była złym pomysłem. Wisząc nad świeżo poklejoną na przedarciach mapę, dorzuciłyśmy jeszcze Zimny Dół - o którym kiedyś przeczytałam na internecie jako o bardzo ciekawym miejscu - i sprawdziłyśmy dojazd komunikacją miejską, którego szczegóły mama na karteczce dokładnie sobie spisała.

Następnego dnia, tj. w sobotę, wstałyśmy dość wcześnie i z domu wyszłyśmy na autobus w pół do dziewiątej. Już w nim mama zorientowała się, że nie wzięła portfela... No, po kimś to muszę mieć :D Na szczęście ja miałam swój, więc nasza dalsza podróż (bilety itd) jeszcze nie była skazana na porażkę. Potem, przed drugą przesiadką, okazało się też, że mama nie wzięła swoich zapisków co do przystanków przesiadkowych, numerów linii i godzin odjazdów. Na szczęście, jej pełne napięcia i niepokoju pytania "a to nie już? a to nie na tym?" wprawiały nas nie w stan podenerwowania, a wyjątkowo dobry nastrój. Wówczas już poczułam, że nie zmęczymy się swoim towarzystwem i że może być naprawdę fajnie. Wysiadłyśmy dobrze, dojechałyśmy bez przeszkód... Nie pamiętam samego momentu wejścia w Dolinę Mnikowską, za to wryło mi się w pamięć parę obrazków i tekstów, jakie zafundowała mi mama: dotykanie skał, długie pochylanie się z czułością nad maleńką paprotką, znowu dotykanie skał i głośne zachwyty wszystkim wokół...  Nawet "o, jakie urocze gnojowisko!" :)


Przez długość doliny płynie rzeczka Sanka. Nieduża, acz szersza niż te w dotychczas odwiedzonych przeze mnie podkrakowskich dolinkach. Jej radosny plusk towarzyszył nam nieustannie podczas spaceru doliną, w sąsiedztwie zmieniających się widoków. Najpierw zacieniona dróżka i kilka łąk na dnie doliny, jakieś mostki i tak dalej, potem kawałek przez lasek, wreszcie pierwsze "poważniejsze" skały... Narzucane przez mamę tempo okazało się doskonale równoważyć z moimi licznymi postojami na robienie zdjęć. A miałam co fotografować, bo widoki były naprawdę urokliwe.


Gdy wyszłyśmy na główną polanę dolinki, z uznaniem patrzyłam na widoki, które rekomendowała mi mama. Miejsce to okazało się być naprawdę miłe, choć mocno ucywilizowane i nacechowane religijnym kultem... Wszystko za sprawą Matki Bożej Skalskiej, z którą wiąże się dość ciekawa historia - otóż pewien człowiek, inspirowany ponoć wydarzeniem ukazania się Matki Bożej w tel skał powstańcom uczestniczącym w konfederacji barskiej, namalował obraz Maryi w celu utworzenia miejsca modlitwy dla ukrywających się w dolinie powstańców Powstania Styczniowego. Później w miejscu tym odprawiane były tajne msze, gdy mieszkańcy Krakowa pod zaborem, nie mogąc korzystać z kościołów, udawali się poza miasto "w celach rekreacyjnych". Tak... Do betonowego, pomalowanego na biało i przyozdobionego sztucznymi kwiatkami ołtarza, umiejscowionego pod wizerunkiem Matki Bożej Skalskiej, prowadzą schodki z samego dna doliny, towarzyszą im zaś stacje drogi krzyżowej. Sam obraz jest przebrzydki i nijaki - pierwotny uległ zniszczeniu i został przez kogoś tam nieudolnie odmalowany. Całość jednak (te obrazki, sztuczne kwiatki i tak dalej) tworzy jakiś taki religijny klimacik, który nie wywołuje we mnie (niewierzącej) irytacji czy niechęci. Kult maryjny to nieodłączny element naszej polskiej rzeczywistości, mogę się do tego co najwyżej uśmiechnąć... :)


Pozachwycawszy się skałkami naokoło, rezygnując z penetrowania jednej z upatrzonych jaskiń, poszłyśmy dalej... I nagle wyszłyśmy z urokliwego odcinka Doliny Sanki. Szybko doszłyśmy do asfaltu i towarzyszącym mu zabudowań. Przecięłyśmy go i weszłyśmy w znajdujący się naprzeciwko Wąwóz Półrzeczki, z zamiarem przejścia tam i z powrotem. Przechodząc jednak dosłownie paręnaście metrów drogą weń prowadzącą, natrafiłam na rosnącego przy drodze grzyba. No i się zaczęło ;)


Bukowo-sosnowy, widny las porastający zbocza wąwozu, musiał być wcześniej dokładnie spenetrowany przez licznych grzybiarzy. Wszystkie okazy, jakie znajdywałyśmy (no, udało się znaleźć mamie te parę sztuk:)), były bardzo niewielkich rozmiarów. W sumie to nawet dobrze się stało, bo żal by nam było zostawiać potencjalne giganty z powodu braku miejsca w siatce i planowanego przejścia jeszcze Zimnego Dołu. Poza tym takie maluszki są najczęściej jeszcze nierobaczywe, w przeciwieństwie do ich starszych kolegów. Łażąc zatem w poszukiwaniu małych grzybków pokręciłyśmy się trochę po lesie, przeszłyśmy przez dno wąwozu na drugie zbocze, tam dorwałam jeszcze kilka okazów i skierowałyśmy się w drogę powrotną. Mama, która, poddawszy się szybko, zaczęła tworzyć jakąś własną jesienną kompozycję ze znalezionych liści, żuczków i patyczków, całkiem straciła orientację. Zdałyśmy się na mnie, udało mi się nas poprowadzić we właściwym kierunku ;) Po drodze znalazłyśmy jeszcze rozsypany i zdekompletowany szkielecik młodego koziołka, czaszkę ktoś pozbawił poroża... Gdy czaszka do jednego ze zdjęć pozowała nadziana na patyk w maminej ręce, przypomniało mi się dzieciństwo :P Konkretnie "Król Lew", w którym to był taki obrazek "tańczących" szkieletów poruszanych przez kogoś tam, a także nasze późniejsze zabawy, fantastycznie zainscenizowane przez mamę - przygotowana Lwia Skała, cmentarzysko słoni z ponurych apaszek i wycinanych z papieru szkieletów... Jedno z fajniejszych wspomnień :) Ten obraz przypomniał mi, że z mamą miałam kiedyś naprawdę fantastyczny kontakt.


Po wyjściu z wąwozu skierowałyśmy się asfaltem w stronę Zimnego Dołu. Ja chciałam przez las, prowadzącym przezeń szlakiem, ale mama miała już trochę dość wgapiania się w ziemię (a pewnie znów wpadłabym w manię szukania grzybów), poza tym asfaltem pokierowała nas nadmiernie pomocna staruszka. Poszłyśmy sobie tak niespiesznie, mama dzierżąc wciąż w prawej ręce znaleziony kijek - głupio jej jakoś było iść bez trzymania torebki, jak zazwyczaj. Doszłyśmy do rozjazdu i małego parkingu pod imponującą skałą przy samym Zimnym Dole. Tam skorzystałyśmy z infrastruktury turystycznej w postaci ławek i stolika, upiększonej licznymi zalegającymi pod nimi śmieciami i butelkami. Takie typowe "miejsce spotkań" okolicznego menelstwa. Pora dnia była taka, że prócz nas chęć odwiedzenia rezerwatu wykazali dziadkowie z wnuczętami (babcia miała walnięty na głowie soczysty róż), jakieś dwie kobietki i ktoś jeszcze. Posiliłyśmy się kabanosami i wzgardziwszy moimi sucharkami przeszłyśmy przez rezerwat. Taak, przeszłyśmy i właściwie go przeoczyłyśmy :D Nie wiem, na co liczyłam, ale niepotrzebnie poszłyśmy szlakiem prowadzącym wgłębioną drogą. Zamiast podejść pod ciekawsze formy skalne ukryte pośród drzew po prostu weszłyśmy i wyszłyśmy z masy zieleni, kończąc tym samym nasze zwiedzanie tego dnia.


Przed nami była jeszcze tylko decyzja co do wyboru punktu docelowego; nie byłyśmy pewne, czy dotrzemy do samej Sanki na czas, przed odjazdem autobusu... Do następnego miałybyśmy dwie godziny czekania. A może zatrzymywał się on gdzieś po drodze, przy głównej, na którą dotarłyśmy?... Niemożliwe było sprawdzenie tego, bo jak się okazało, zgubiłam mapę. Zaczynam się poważnie zastanawiać nad braniem ze sobą za każdym razem w teren całkiem zbędnego przedmiotu, by go zgubić - bo to już chyba norma, że z każdego wyjścia wracam z uszczuplonym ekwipunkiem ;) Postanowiłyśmy iść jednak do tej Sanki (nie wiadomo, jak daleko będącej). O dziwo na przystanek udało nam się dotrzeć idealnie, na 4 minuty przed odjazdem autobusu :) Po drodze widziałyśmy martwego trznadla, martwy kawałek jakiegoś futerkowca na jezdni i pędzącą przezeń wielką gąsienicę - także nudów nie było ;) Do domu zajechałyśmy z lekka chwycone słońcem, okrutnie zmęczone (ja miałam za sobą nieprzespaną noc) i zadowolone, wiedząc już, że jeszcze kiedyś się razem gdzieś wybierzemy :)


Na koniec znów mam ciekawostkę - kim jest Kropek? :D


5 komentarzy:

  1. Piękne widoki i ta gąsienica:) Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. No gąsienica miała tempo... Dzięki, również pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kolejna świetna relacja :) Fotka z czaszką bardzo klimatyczna.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Dolinka Mnikowska! nieraz nie dwa, nie dziesięć tam byłem.. miałem przelotem przez pola z domu raptem 4 kilometry :)
    Ładna czaszka rogacza, szkoda, że bez parostków ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to zazdroszczę, takimi trasami to miło by było chadzać codziennie :)

      Wybacz, że komentarz wcześniej był niewidoczny - nie wiem dlaczego zaklasyfikowało mi go do spamu. Teraz się zorientowałam.

      Usuń