wtorek, 15 października 2013

Beskid Śląski. Trzy dni, tysiące wrażeń.

Samotnie

Punkt 5:00 dzwoni budzik. Za oknem jeszcze ciemno, przejaśniać się zacznie za jakieś pół godziny. Leżę chwilę, zamroczona jeszcze żywymi, irracjonalnymi sennymi kreacjami umysłu, wreszcie wstaję. Najwyższa pora, w końcu po szóstej mam busa do Bielska Białej, umówiłam się z ludźmi na stacji... Kolejne minuty upływają na zbieraniu się bez większego ładu, jedzeniu, dopakowywaniu ostatnich rzeczy na wyprawę, sprawdzaniu jeszcze raz połączeń i namiarów na miejscówkę. W którymś momencie już widzę, że na najbliższego busa na dworcu nie zdążę. Obczajam kolejne połączenia. Nie bardzo wiem, skąd owe busy odjeżdżają - normalnie, z płyty dworca RDA czy spod Galerii? Trzeba by być na miejscu ciutkę wcześniej, żeby się zorientować w sytuacji. Wychodzę z domu z nikłą nadzieją, że zdążę na autobus odjeżdżający o ósmej. Będę jechała pewnie tym jadącym 40 min później, jak go znajdę. Umysł zaprzątnięty mam myślami dotyczącymi rychłego poznania obcych mi na razie osób. Do tej pory zamieniłam dosłownie parę zdań przez telefon z jednym z nich, z innym parę słów na forum - ale ten się akurat rozchorował i nie jedzie. Niewiele wiem o nich, z wzajemnością z resztą. Wiem, że są facetami lubiącymi wyjść sobie w teren, z zainteresowaniami w jakiś sposób oscylującymi wokół tematyki bushcraftu, survivalu, łazikostwa - zwał jak zwał. To jest pasja, która zjednoczyła ich na forum, na którym przypadkiem znalazłam się i ja... Jacy będą? Dogadamy się czy będę czuła się koszmarnie skrępowana? Będzie fajnie czy drętwo tak, że będę chciała stamtąd uciekać czym prędzej? Oczywiście zakładając, że nie ucieknę zanim ich w ogóle poznam ;)... Ale nie. Chcę ich poznać i chcę wyjść w góry. Będzie co będzie. Wsiadam w spóźniony autobus po ósmej i kawałek przed jedenastą jestem w obcym mieście.

Po drodze wysyłam sms-a, że dotrę później i żeby na mnie nie czekali. Na miejscu orientuję się w możliwościach dojazdu w pobliże miejscówki - Panowie wyszli już na szlak w stronę Klimczoka, ale Pasikonik, z którym jestem w kontakcie, proponuje, że na mnie poczekają. Okazuje się, że mogę miejskim autobusem podjechać pod Szyndzielnię - stamtąd miałabym już tylko kawałeczek na sąsiedni Klimczok. Tam też się umawiamy.

Autobus dowozi mnie do podnóży góry. Nie wiem czemu myślałam, że wyjedzie wyżej... Mogłabym wyjechać kolejką linową, ale nie zamierzam wydawać pieniędzy na taką "atrakcję". Wchodzę na czerwony szlak i w momencie dostaję zadyszki. Plecak nie waży 200 kilo, staram się zawsze maksymalnie ograniczyć się do niezbędnego minimum, ale tym razem mam cięższy i cieplejszy śpiwór, poza tym więcej jedzenia; we wskazanej miejscówce spędzę pierwszą noc, co do drugiej w terenie się zastanawiam, z resztą i o trzecią bym się pokusiła gdyby nie to, że nie wywiązałam się na czas z pewnego zadania i będę musiała wrócić wcześniej, by je dokończyć. Dwie noce to i tak dużo, tyle jeszcze w terenie nie byłam... Dysząc jak parowóz pędzę pod górę, martwiąc się, że mężczyźni będą musieli zbyt długo czekać na spóźnialską kobitkę. Po drodze próbuję znaleźć jakieś dogodne kijki dla ułatwienia wędrówki, tracę przy tym sporo czasu - powolni spacerowicze zostawiani w tyle już chwilę później mnie mijają, i tak wciąż i wciąż... Wreszcie mam kijki i zasuwam jak mogę, ledwo łapiąc oddech. Żeby więcej jak godzinę czekać nie musieli. Po drodze zatrzymuję się jednak na zrobienie kilku zdjęć, nie mogę sobie tego odmówić - świat wokół mnie jest niewypowiedzianie piękny. Bukowy las kipi wszystkimi odcieniami żółci, pomarańczu i złota, ściółka usłana jest rudym, miękkim dywanem, słońce przebijające się zza rozświetlonych koron i osrebrzonych pni rzuca na ścieżkę rozbiegane cienie. Czasem tylko pomiędzy drzewami jest większy prześwit - taki, że da się zobaczyć zbocze innej góry, niejednorodną plamę barw i faktur na tle błękitnego, prawie bezchmurnego nieba.


Do szczytu docieram czerwona i zdyszana. Krajobraz nieco się zmienia, pojawiają się trawy i więcej sosen. Docieram wreszcie do miejsca, gdzie kończy się trasa kolejki. Miejsce to przepełnione jest ludźmi, powietrze przesycone beztroską i kiczowatą muzyką z radia oraz zapachem grillowanych kiełbas. Na straganach z pamiątkami można dostać wszystko, związane z górami i nie tylko. Ot, taki urok popularnych turystycznie i łatwo dostępnych miejsc...


Idę dalej, na Szyndzielnię. W którymś momencie między mną a facetem z psem wywiązuje się miła pogawędka. Dowiaduję się, że facet, póki mieszkał niedaleko, co tydzień jeździł po tych górach rowerem. Teraz stara się tu przyjeżdżać z psiną, kiedy ma wolne w pracy - a pracuje w branży piwowarskiej, po imprezach gdzieś trzeba się zdetoksykować ;) W trakcie rozmowy docieramy pod schronisko na szczycie. Zachodzimy do niego ścieżką od tyłu, jednak kończy się ona nad wysokim murkiem. Próbuję po ogrodzeniu zejść na dół, facet z psem rezygnuje od razu i obchodzi schronisko dookoła. Wkrótce daję sobie spokój i idę w jego ślady.


W schronisku w toalecie uzupełniam wodą pustą już butelkę, w plecaku mam jeszcze 1,5l, ale skoro jest okazja, to wolę potem nie żałować, że nie skorzystałam. Później kieruję się już prawie prostą drogą na Klimczok, różnica wysokości pomiędzy szczytami jest niewielka. Po drodze skuszona masą orzeszków bukowych rozdeptywanych na ścieżce próbuję ich pierwszy raz w życiu. Wcześniej nie wiedziałam nawet, jak wyglądają. Smakują trochę jak młode orzechy laskowe, smaczne. Wreszcie wychodzę na szczyt... Jestem nieco zdziwiona, docieram na trawiastą polanę pełną turystów, naprzeciw niej jest kolejne wzniesienie, pomiędzy niecka wykorzystana jako stok narciarski. No ale jestem na Klimczoku... Rozsiadam się na trawie i czekam na Panów - w międzyczasie okazało się bowiem, że dotrę na szczyt przed nimi. Czekam... W kolejnym telefonie dowiaduję się, że Panowie dotarli i siedzą pod schroniskiem. Patrzę z przerażeniem przed siebie - schronisko znajduje się na przeciwległym zboczu, z mojej perspektywie koszmarnie stromym. No nic, trzeba podnieść zad i ruszyć naprzeciw nieznanemu :)


Pod schroniskiem wyciągam telefon i szukając zasięgu, rozglądam się nieznacznie na boki... Dwóch facetów odzianych moro siedzi niedaleko i spogląda na mnie. Uśmiechamy się do siebie, już wiemy że my to my ;) Poznaję towarzyszy dalszej wędrówki, Pasikonika i Johnny'ego. Jestem zaskoczona brakiem trzeciego, choć generalnie słyszałam już różne wersje na temat ilości osób mających brać udział w wypadzie - kolega forumowy, ten co się pochorował, nie chciał mnie chyba straszyć, że będzie aż tylu samców ;]

 ...I w większym gronie :)

Na Klimczoku siedzieliśmy sobie jeszcze chwilkę, wypiłam herbatkę i zebraliśmy się do dalszej drogi, na miejscówkę, gdzie miał czekać na nas Kamykus ze swoją psinką. Po drodze dowiedzieliśmy się, że ktoś już chyba nas uprzedził, z miejscówki dochodziły jakieś głosy... Kawałek szliśmy szlakiem, później Johnny poprowadził nas stromym zboczem na przełaj lasu - był tu tydzień wcześniej i szedł na pamięć, choć nawigacja w telefonie Pasikonika uparcie wskazywała, że z miejscówką lekko się rozmijamy ;) Johnny się jednak nie pomylił i dotarliśmy wreszcie do celu. Kamykus z psiną Azą faktycznie nie byli sami - przy ognisku zastaliśmy też czteroosobową ekipę z psem groźnie wyglądającym, acz o wyjątkowo przyjaznym usposobieniu:)


Z ekipą zapoznaliśmy się i zasiedliśmy wokół ogniska z przyjaznym nastawieniem. Wydaje mi się, że nie przeszkadzaliśmy sobie wzajemnie. Do nas dołączył jeszcze brat Kamykusa. Co mogę powiedzieć o tym wspólnym biwakowaniu?... Tak wiele, że aż nic ;P Wszyscy pojedli, popili, pośmiali się i pogadali, nawet psiny całkiem dobrze się dogadywały (Aza wyraźnie wpadła Butchowi w oko). Ognisko paliło się do późna, poszłam spać koło 1 w nocy... Miałam dylemat, gdzie się rozbić ze swoimi gratami - w szalenie urokliwej chateczce - która w środku posiadała wszelkie luksusy, jak klepisko, pięterko na spanie, w miarę niedziurawy dach, okno a nawet niesprawny piecyk - czy po prostu przy ognisku, pod gołym niebem. Zdecydowałam się na tą drugą opcję, podobnie jak Johnny i jeden z kolegów z drugiej ekipy. Pozostali spali w chatce, namiocie i pod pałatkami WP - co kto wolał i miał. Noc była ciepła, niebo rozgwieżdżone, delikatny wiatr strącał kolejne liście i orzeszki... Towarzyszyły temu miarowe chrapanie ;), niuchanie rozbudzonego czymś Butcha i chwilowe okresy wzmożonej aktywności niektórych obozowiczów :), jakieś odległe ryki i szczekanie obcego psa, szmer koron drzew.


Noc, choć krótka i nie do końca przespana, była wyjątkowo przyjemna. O piątej obudziły mnie rozmowy dwójki z drugiej ekipy, pół godziny później, gdy zadzwonił budzik, otworzyłam całkiem oczy i nie wzgardziłam zaproponowaną herbatą. Stopniowo wybudzało się pozostałe towarzystwo. Po śniadanku nasza ekipa posiedziała jeszcze dłuższą chwilę, w końcu zebraliśmy się i ruszyliśmy z powrotem na Klimczok.


Brat Kamykusa opuścił nas wcześniej, sam Kamykus z Azą i Pasikonik na szczycie mieli odbić na Bielsko, nie mogąc sobie pozwolić na dłuższe pozostanie w terenie. My z Johnnym zdecydowaliśmy (no dobra, wymusiłam tą decyzję :P) udać się czerwonym szlakiem na Kotarz, przekimać gdzieś w terenie kolejną noc i w poniedziałek wrócić do Bielska, zahaczając po drodze o Błatnią. Po posileniu się i popiciu przy schronisku na szczycie, zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, pożegnaliśmy się i poszliśmy w swoje strony...


 Nasz szlak wiódł zboczem w dół aż do Chaty Wuja Toma. Czas przyjemnie mijał na pogawędce, potykaniu się i podziwianiu widoków; później Johnny narażony był na moje liczne zatrzymania w drodze pod górę, gubienie kijków, zapominanie o aparacie... Na szczęście kolega myślał za mnie :P W drodze na szczyt, który okazał się nie tym szczytem, co trzeba, pozwoliliśmy sobie na jeden dłuższy odpoczynek z pięknym widokiem na rude zbocza naprzeciw nas.


 Słońce powoli miało się ku zachodowi, a Kotarz wciąż był przez nas niezdobyty. W końcu jednak się to udało i nieco poniżej szczytu zeszliśmy w las w poszukiwaniu odpowiedniej miejscówki na nocleg. Był zupełnie inny od tego, który widzieliśmy idąc szlakami, czy wcześniej, na pierwszą miejscówkę... Poryty dolinkami, poprzerzucany kamieniami i fragmentami skał - magiczny. Jeszcze bardziej wydał się taki po zapadnięciu zmroku... Wcześniej jednak Johnny uszykował eleganckie palenisko ze swoistym ekranem cieplnym, pomógł też, gdy straciłam wenę w rozbijaniu swojego poncha. Później rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy po kanapce z pieczonym boczkiem i trochę kabanosów, popijając piwem i herbatką miętową. Wokół nas kręciło się parę ciekawskich lisów. Siedzieliśmy jeszcze chwilę przy ogniu dopóki nie zmogły nas zmęczenie i senność. Każdy wpakował się do swojego spanka i tak dospaliśmy rana, nie niepokojeni odgłosami lasów (za to zafundowałam Johnny'emu trochę pochrapywania :D).


Rano wskrzesiliśmy nasze ognisko na nowo, już nie idąc na łatwiznę (wieczorem po prostu podpaliłam chusteczkę). Wilgotność powietrza była spora i chwilkę nam zeszło, właściwie mój wkład w rozniecanie ognia ograniczył się do dmuchania a potem dokładania drewna. Posililiśmy się i zebraliśmy (też niewcześnie) w dalszą drogę.


Czekało nas zejście do Brennej, gdzie planowaliśmy zrobić małe zakupy. Tam też nad rzeczką rozsiedliśmy się na chwilę, nabierając sił i ochoty na kolejne podejście, na Błatnią. W drodze pod górę musiałam zorganizować sobie nowe kijki, wraz z nimi zdobyłam kolejne skaleczenia na podziubanych dzień wcześniej łapach ;) Motywacji do lezienia pod górę nie miałam prawie żadnej, gdyby nie towarzystwo Johnny'ego, dałabym sobie spokój z tą górką, najprawdopodobniej na Kotarz też bym się nie dowlekła... No więc w końcu udało nam się na ów szczyt dotrzeć. Pogoda nie była już taka szałowa jak dzień wcześniej, z resztą na rozwalanie się na łące nie było czasu, musiałam o przyzwoitej porze dotrzeć do Krakowa... Nie napiłam się nawet gorącej herbatki, jak mi się marzyło, bo wrzątek w schronisku kosztował złotówkę a ja płacić nie zamierzałam. Zjedliśmy jeszcze po wafelku i kukurydzę z puszki, po zebraliśmy się do schodzenia w stronę Bielska.


Na przystanek autobusowy wskazany prze Kamykusa dotarliśmy minutę przed autobusem, idealnie :) Z rozpędu wsiadłam z kijkami, których pozbyłam się dopiero w okolicach dworca. Tam, w oczekiwaniu na mój autobus do Krk, zjedliśmy z Johnny'm po megaburgerze (czyli mała bułka z podwójnym mięsem, w przeciwieństwie do big burgera, który miał dużą bułkę i małe mięsko, co z resztą przez pomyłkę otrzymaliśmy) - był przepakowany surówką i miał mięso mało mięsne. Później pozostało się nam pożegnać i rozejść - ja do autobusu, Johnny na pociąg... Opuściłam Śląsk, zmęczona i wypoczęta, śmierdząca, rozczochrana i uśmiechnięta, zadowolona z pierwszej trzydniowej wędrówki, w zacnym towarzystwie w dodatku :)




Wszystkim Panom dziękuję za ciepłe przyjęcie i miłe towarzystwo :) Rozbawiło mnie Wasze gonienie Burków , gdybanie o miseczkach, łapanie za słówka i lisy rzucające się do gardeł, spodobała mi się gwara śląska, ujęła miłość do psa, zafascynowały historie z życia... Dziękuję Wam za ten czas, który pozwoliliście mi spędzić w swoim towarzystwie i w tak fantastycznych okolicznościach przyrody. Dzięki za kanapkę, boczek i napoje z francuskiej racji, za wspólne myślenie nad mapą i za wskazanie potencjalnych miejsc noclegu czy dojazdu komunikacji miejskiej, dzięki za dzielenie się wszystkim - bułkami, batonikami, winogronami i doświadczeniem przy rozbijaniu poncha, wiązaniu supełków, posługiwaniu się nożem i rozpalaniu ogniska:) Za rozmowy poważne i te trochę mniej, za wspólne dyszenie pod górkę... Za wspólnie spędzony czas, dzięki Wam ;)

6 komentarzy:

  1. Obszerna relacja jak zwykle :), ciekawa i duużo zdjęć :)) Widoki przępiękne, jak przeglądałem fotki :)

    Pozdrawiam :))))


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Widziałam, że i u Ciebie jesień ozłociła drzewa... Również pozdrawiam :)

      Usuń
  2. "Do tej pory zamieniłam dosłownie parę zdań przez telefon z jednym z nich, z innym parę słów na forum - ale ten się akurat rozchorował i nie jedzie." - nawet mej ksywy nie pamiętasz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anonimowy Odynie, no jak nie pamiętam ;P Zważ na to, że pierwszą część relacji napisałam jakby w czasie teraźniejszym, trochę tak jak to wszystko jeszcze wówczas mi się myślało i widziało, czyli obco ;) Poza tym postanowiłam nie wymieniać nieobecnych ;] Spotkamy się to będzie Cię zapewne pełno później w potencjalnej relacji :D

      Usuń
  3. Beskid zawsze będzie mi się dobrze kojarzył, odwiedziłem tylko kilka razy...prawdę mówiąc na południu byłem nie więcej niż dziesięć razy, ale wspomnienia zostawił wspaniałe. Po części zasługa widoków, po części towarzystwa (szkoda, że trochę mi zajęło zanim zacząłem je doceniać).

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla takiego lasu i widoków warto wejść w góry, choćby na czworakach. Piękno przestrzeni i przyroda bardziej są człowiekowi potrzebne od najpiękniejszego miasta...

    OdpowiedzUsuń