niedziela, 6 lipca 2014

Weekend w Kluczach, 5-6.07.14

Wyjazd, jak na naszą parę, był mocno spontaniczny - do tego stopnia, że gdy ze strony Lubego padła ta myśl w piątkowe popołudnie, żeby gdzieś na sobotę i niedzielę pojechać, pomarudziłam mu trochę. A bo to gorąco ma być, to co on w ogóle by chciał, a bo mam przecież jeszcze kupę piachu do wygrzebania z drugiego pomieszczenia w suterynie, samo się przecież nie wykopie, a ja już żywcem patrzeć na to nie mogę... A bo jeśli jechać, to może chociaż z poniedziałkiem włącznie, a skoro nie ma takiej możliwości, no to może chociaż pod namiot tę jedną nockę... Powiem wprost: nie urządzała mnie wizja kolejnego weekendowego wyjazdu do Sułoszowy, gdzie koniec końców zaleglibyśmy w ten gorąc przed telewizorem, wypili kawę i zjedli ciacho na schodkach, dysponowali pełną lodówką jedzenia, a rekreacyjnie wyszli na spacer po polach, bo na  jakikolwiek dłuższy to za gorąco i perspektywa odpoczywania "po domowemu" wydawałaby się zwyczajnie wygodniejsza. A jak mi Bub wyjechał z tekstem, że będę mogła posadzić kwiatki [czyt. roślinki skalne ode mnie ze skalniaka] na skarpie przed domem, skrzywiłam się mimowolnie. Lubię prace ogrodowe, ale chwilowo jakby widok ziemi, łopaty, i wszystkiego, co z tym można drogą nawet najbardziej odległych skojarzeń powiązać, zbrzydło mi z lekka. Zbojkotowałam zatem pomysł sadzenia kwiatków i obiecałam, że się zastanowię i dam mu znać później.

Kto mnie dobrze zna ten wie, że z takimi zagwozdkami nie należy mnie zostawiać samej, z dwóch powodów: po pierwsze, nienawidzę dokonywać wyborów (a to ja ostatecznie miałam coś wymyślić i zaproponować), a po drugie, lubię ustawiać pod siebie i tam gdzie się da, kombinować. Skoro więc pojawiło się już przypadkiem w rozmowie telefonicznej hasło "namiot" i "może", uczepiłam się tychże (szczególnie pierwszego) i uknułam takie plany, które by właśnie nockę w terenie uwzględniały ;) Ponieważ miał być to "pierwszy raz" Mojego, trzeba to było mu jakoś dobrze sprzedać i zaasekurować się na wypadek, gdyby mu się jednak odwidziało - czyli tereny "bezpieczne", nieodległe. Szczerze mówiąc- nie do końca wierzyłam w powodzenie planu w jego nocnym zakresie, upewniałam się jeszcze więc potem, czy aby na pewno mam w ogóle przytraczać namiot do plecaka, bo szkoda by mi było nosić go i dwa śpiwory niepotrzebnie po świecie, jeśli mielibyśmy dobić na noc do domku w Sułoszowej... Bo za cel zasadniczy obrana została miejscowość Klucze.


Klucze to gmina wiejska, położona na północ od Olkusza. Jej obszar mieści się w granicach Parku Krajobrazowego Orlich Gniazd, rozciągniętego na dwa województwa - małopolskie i świętokrzyskie. Park na mapie i w internecie prezentuje się naprawdę obiecująco, będę kiedyś chciała wybrać się na krótki wypad terenowy, nastawiony na złażenie parku wzdłuż i wszerz. Tym razem miałam jednak nadzieję jedynie przedostać się z Olkusza na Pustynię Błędowską, po drodze ewentualnie nieco zbaczając na Rabsztyn. Ostatecznie jednak, ze względu na lekką obsuwę czasową na starcie (no doobra, spóźniłam się 40 minut :P) i ogromne zmęczenie nas obojga po tygodniu fizycznej pracy, Rabsztyn odpuściliśmy. Szkoda, że przez sprzeczkę wynikłą z debilnego powodu po dotarciu do Olkusza, chyba nas mocno przyćmiło, bo zamiast sprawdzić jakiś dojazd w okolice pustyni, ruszyliśmy z buta i szliśmy tak niepotrzebne 14 kilometrów.

Trasa była uciążliwa, bo wiodła wzdłuż głównej drogi łączącej Olkusz z Zawierciem. Mimo tego, nastroje już się nam dawno zdążyły poprawić i szliśmy, nie marudząc więcej niż zwykle. Właściwie to nawet pokuszę się o stwierdzenie, że szło się dobrze... Ciężko mi teraz tylko przejść nad tą wędrówką do porządku dziennego i do opisu kolejnych wydarzeń, bo w stosunku do nich, wędrówka asfaltem zajęła trochę czasu :P No ale oczywiście, doszliśmy w końcu do Kluczy (Klucz?). Z początku tak zwana "głęboka wieś" przeistoczyła się po chwili w schludną miejscowość z małym centrum, rondem, parkiem, placem zabaw, boiskiem i trzema restauracjami: Finezją, Opoką i - dla równowagi, na szczęście - Pizzerią Corleone. O ile bowiem Finezja z zewnątrz straszyła schludną nijakością, a Opoka PRL-owskim dizajnem, o tyle Corleone wydawała się po prostu normalna. No ale głodni póki co nie byliśmy, na punkty gastronomiczne patrzyliśmy raczej pod kątem obiadu dnia następnego. Odpoczęliśmy zatem na zacienionych ławeczkach w parku, ja przeszłam się do sklepów po jakiś prowiant i ruszyliśmy na wzniesienie Czubatkę, na którym jest punkt widokowy na leżącą nieopodal Pustynię Błędowską.

Droga wiodąca do punktu widokowego, z niewiadomych mi przyczyn, z prostej została zmieniona na prowadzącą naokoło; widać, że kierunkowskazy przemalowali nie tak dawno. Poszliśmy jednak grzecznie tam, jak nas strzałka pokierowała, a potem równie grzecznie obejrzeliśmy sobie pustynię nieco z góry, ze sporego placu usypanego drobnym żwirkiem, z drewnianymi barierkami i tablicami informującymi o różnych rzeczach - że pustynia, że natura, że obszar chroniony, że prace i generalnie że wstęp surowo wzbroniony - do odwołania, do 30 czerwca lub do listopada. Widok tego wszystkiego nie poruszył moim sercem, może dlatego, że akurat w głowie mi szalało stado bizonów i nie wiedziałam, jaką to pozycję przyjąć, żeby choć trochę mniej bolała. A może dlatego, że trochę rozczarowuje - "pustynia" to jednak dumna nazwa jak na bezkresy młodników sosnowych rosnących w piachu. Ze sporą przecinką, ba, karczowiskiem. To jednak z góry wyglądało jak wielkie, zaorane pole.


Żeby jednak nie było, że nie doceniam; otóż właśnie doceniam i jestem pod niemałym wrażeniem, ponadto jestem zwyczajnie zdumiona intensywnością i zasięgiem prac, mających przywrócić zarastającej pustyni jej "pierwotny" - bo nadany przez człowieka poprzez masową wycinkę na potrzeby huty srebra i ołowiu - pustynny charakter. Teraz teren Pustyni Błędowskiej jest objęty programem "Natura 2000" i w związku z tym, na okoliczność ratowania niszczejących siedlisk jakichś tam ciekawych gatunków, pozyskano dofinansowanie z Unii na oczyszczenie terenu z zarastających drzew. Prace trwają, a z góry ciężko sobie wyobrazić, ile to tak naprawdę roboty przy tym jest. My mieliśmy możliwość przekonania się o tym z dołu, ale to nieco później.

Postanowiliśmy bowiem obrać kierunek północny i tak jakby skrajem pustyni dojść do sporego zbiornika wodnego zaznaczonego na mapie, a potem, wzdłuż niego, do rzeki Białej Przemszy - i rozbić się tu lub ówdzie. Zaskoczeniem dla nas było chwilowe pojawienie się po drodze żółtego szlaku, bo posiadana mapa przebiegu takowego nie sugerowała. Szliśmy chwilę, aż nagle przed nami, między drzewami, dostrzegliśmy wodę. Jeziorko! Poszliśmy oglądać - to oczywiście nie był jeszcze zbiornik, którego wypatrywaliśmy, ale ten zastany tak z nagła i w sumie niespodziewany, przyciągnął nas jak magnes. Śliczne jezioro, otoczone ze wszystkich niemal stron drzewami, woda niebiesko-zielonkawa, na dnie piaseczek... Coś cudownego. Odpoczęliśmy nad nim chwilę, skusiliśmy się nawet na ochłodzenie rozgrzanych upałem i wędrówką z plecakami ciał - konkretniej to Mój zanurzył nogi, a ja się cała prócz głowy. Woda była chłodna, ale nie zimna, przyjemna :)


Po tej chwili relaksu poszliśmy dalej. Dalsza droga na północ po jakimś czasie okazała się nawet nie tyle wątpliwa, co niebezpieczna. Zaszliśmy bowiem w leśne chaszcze, z których ciężko się było przebić dalej na wprost, a po chwilowym błądzeniu, podejmowaniu różnych decyzji, usłyszałam "spierniczamy, osy" - i jak i mnie dziabnęła jedna, spierniczyłam za Moim. Jego ugryzły 3 sztuki, kolejne dwie, zdaje się, próbowały, ale nie "dogryzły". Pośmiałabym się z tej historii na miejscu, jeszcze nie mogąc złapać oddechu po ucieczce, ale sytuacja do końca śmieszna nie była, bo R. ma różne uczulenia... Obyło się na szczęście bez jakichś poważniejszych działań, Bub wziął szybko lek antyalergiczny i skończyło się na kilku bąblach i zaczerwienieniu, no i jakimś takim mniejszym zapale do ponownego łażenia po krzakach w poszukiwaniu zalewu. Poszwendaliśmy się trochę, odpoczęliśmy na szyszkach i piasku i zdecydowaliśmy o zakończeniu łazęgi - no, jeszcze poza tym, że trzeba było znaleźć jakieś ustronne miejsce na nocleg, bo piaszczysto-iglasty teren wokół nas zdawał się być dość chętnie odwiedzany przez ludzi pieszo i tych na quadach.

Przyjemne miejsce na biwak znaleźliśmy po lekkim zagłębieniu się w teren zarośniętej pustyni. Właściwie to kilkadziesiąt metrów dalej zaczynała się jedna z mniejszych "odnóg" karczowiska - i tu właśnie, widząc w oddali zgromadzone maszyny i mając pod nogami przeorane wzdłuż i wszerz pole piachu, z regularnymi resztkami wyciągniętych korzeni, można się było dopiero dobrze zastanowić nad całym przedsięwzięciem. Mam nadzieję, że kiedyś będę mogła się jeszcze rozbić w tym miejscu i popatrzeć już nie na zaorane, brudne, suche pole, a na rozległe piaszczyste wydmy, przenoszone ziarnko po ziarnku delikatnym wiatrem :)


Mimo dość wczesnej pory byliśmy już mocno zmęczeni, przede wszystkim tygodniem pracy i gorącem. Rozbiliśmy zatem namiot i rozpaliliśmy maleńkie ognisko, by zagotować wodę na herbatę do kolacji, na którą składały się dobra wcześniej nabyte: konserwa turystyczna ze sklepu w Olkuszu (naprawdę smaczna, za 8zł), chlebek wieloziarnisty (wzięty przez R.) i jogurt pitny (trzeci; dwa wypite w parku w Kluczach, jeden poszedł do piachu na noc, żeby się schłodził), Bub dojadł pączkiem. Herbata z wkładką z pędów sosnowych wyszła paskudna, bo niestety wzięłam najmniejszą, a zarazem najtańszą z półki sklepowej. Wypiliśmy ją jednak, pojedliśmy, poleżeliśmy gapiąc się w niebo, a potem przeszliśmy się jeszcze na karczowisko i wróciliśmy do namiotu, by pozbawić komary posiłku. Te tłukły się potem o materiał, nie mogąc nas dorwać, ale w szybkim zaśnięciu nam to nie przeszkodziło. Wcześniej przejedliśmy jeszcze chipsami i uzupełniliśmy płyny piwem ;) - tym samym na rano zostało nam pół butelki wody mineralnej, paluszki, pączek, druga konserwa (za 2zł - o zgrozo), trzy kromki chleba i jogurt z piachu. Spało się dość dobrze, nic nam nie przeszkadzało, tylko całą noc trochę huczało, chyba z pobliskiego terenu przemysłowego (czytam z mapy). No i ugryzł mnie jeden komar, przez materiał, w mały palec u nogi. Poza tym - spoko, luksusy ;)

Wstaliśmy przed ósmą. Po śniadaniu (większość konserwy zostawiliśmy dla wygłodzonego dzikiego zwierzątka, bo inne by się jej chyba nie chwyciło) i ogarnięciu obozu, zgodnie przyjęliśmy plan na ten dzień: nie męczyć się nadmiernie ;) Skierowaliśmy się zatem nad jeziorko, po małym pobłądzeniu (nie doszliśmy finalnie do porozumienia, bo Mój biedny myśli, że to ja się myliłam a on miał rację, pokazując kierunki świata i gdzie mamy iść, a to ja pokazywałam dobrze, tak jak teraz on twierdzi, że pokazywał... No, to tak właśnie zawsze jest :P). Tam rozwaliliśmy nad brzegiem klamoty, przebraliśmy się w krótkie spodenki (niczym profesjonalnym do kąpieli nie dysponując) i wleźliśmy do wody. Tym razem śmielej, już tak, żeby się wymoczyć konkretniej i coś tam popływać, nigdzie się nie spiesząc :)

Koło 11 zaczęły się kłębić chmury, a my nie mieliśmy wiedzy na temat możliwości powrotu do domu. Zebraliśmy się zatem po 12 i jakieś półtora godzinki później siedzieliśmy już w Pizzerii Corleone i zajadaliśmy się wyśmienitą pizzą w dwóch smakach - hawajską i kluczeńską. Obydwie przepyszne - bo już samo ciasto było tak dobre, że i krawędziami się nie gardziło, jak to zwykle bywa. Mimo drobnych wpadek obsługi - tj tego, że zamówienie trzeba było zamówić przy barze i z baru odebrać (bo akurat blisko siedzieliśmy), i że nie dostałam cukru do herbaty przez roztargnienie i zabieganie bardzo sympatycznej kelnerki, lokal mogę zdecydowanie polecić, bo sobie człowiek poje, a do tego się naje i nasmakuje :) W międzyczasie nastała burza i potężna ulewa, ale my to wszystko obserwowaliśmy zza okna, zastanawiając się, czy zmieścimy jeszcze jeden kawałek pizzy. Potem, po piwach, herbatce i deszczu, wyszliśmy na zewnątrz, sprawdziliśmy rozkład jazdy autobusu do Olkusza, rozłożyliśmy się pod dębem w oczekiwaniu na czas przyjazdu, a po jakiejś godzince finalnie zbieraliśmy dosłownie w biegu klamoty, bo nieoczekiwanie na przystanek zajechał PKS do Krakowa :)


P.S. W PKSie na tylnym siedzeniu pod oknem (za nami) siedział starszy pan, który nieustająco charczał, chrząkał, kasłał i siąkał - a wszystkie jego wydzieliny gardłowe i nosowe lądowały na zasłonce, którą używał zamiast chusteczki, dopóki na niego któryś raz z kolei nie zerknęłam - albo się wreszcie speszył, albo skończyło mu się suche i czyste miejsce na materiale. Chyba nigdy więcej nie usiądę przy zasłonce.

1 komentarz: