wtorek, 8 lipca 2014

Kumulacja

Obserwowanie wypiętrzających się cumulonimbusów daje mi podwójną przyjemność. Pnące się w górę potężne kłęby pary wodnej są zjawiskiem fascynującym i przy tym bardzo estetycznym, mogłabym tak dla relaksu patrzeć na nie bez końca, gdyby nie dwa szczegóły - mam wrażliwe na światło oczy i ciężko mi w pogodny dzień patrzeć długo w białe masy chmur, no i, że przynoszą deszcz. Ale znowuż, świadomość istnienia tego zjawiska burzotwórczego napawa mnie swoistą satysfakcją i cieszy, bo to dla mnie znak, że zaczynam powoli czytać naturę świata. Dukam na razie okrutnie, ale przynosi mi to pewnie taką samą radość, jak dziecku, które rozpoznaje już kilka liter w mróweczkach tekstu. Tymczasem jednak w przesadny zachwyt wpadać nie powinnam, bo to, że coś potrafię przewidzieć, nie oznacza zaraz, że potrafię przeciwdziałać negatywnym skutkom tegoż. Ale i tej cechy powoli się staram wyuczyć.

Dzisiejsze cumulonimbusy wyglądały równie pięknie, co te wczorajsze, uśmiech i błogość zastąpiło więc skupienie i koncentracja. Na szczęście od wczoraj wiele prowizorycznych zabezpieczeń przeciwdeszczowych zostało, miałam więc tylko domknąć okno u taty i poprawić folię zabezpieczającą niedokończoną izolację fundamentów, co uczyniłam jeszcze przed deszczem. Gdy zaczęło w jakimś oddaleniu grzmieć, a u nas delikatnie kropić, pogłębiłam jeszcze powstałe w chwilach wczorajszej największej mobilizacji koryto "rzeki", odprowadzające wodę z całego terenu sąsiadki, spływającą na nasze podwórze, gdzieś z dala od kamienicy, do ogrodu za murem. Opróżnianie wszystkich miednic, wiader, koryt, kubków i słoików porozstawianych na strychu i w dziewiątce z wody deszczowej zostawiłam sobie na potem, widząc, że na razie się nie zanosi na taką nawałnicę jak dnia poprzedniego. Z resztą, i tak miałam lada moment wyjść na strych, bo byłam umówiona z facetem z ogłoszenia od remontów dachów. Ten nas bowiem czeka nieodwołanie.

Podczas wczorajszej ulewy już naprawdę nie wiedziałam, gdzie się podziać. W pierwszej kolejności pobiegłam poprawiać folię wzdłuż fundamentów, która chwilowo zastępuje brak wykończenia jakąś listwą czy blachą izolacji fundamentowej - a szkoda, by pomiędzy poizolowany mur a styropian i folię kubełkową wlewała się woda. Później chyba pobiegłam do dziewiątki. Wietrzysko było okrutne, deszczem zacinało tak, że przez niepodomykane, wypaczone ze starości skrzydła okienne dosłownie wlewały się krocie wody. Cieszę się, że walczyłam z oknem "kuchennym", gdy trzasnęła szyba w tym pokojowym. Oczy, uszy i inne fragmenty ciała mogą mi się jeszcze przydać jakiś czas. Co tam jednak okna... Jeszcze dobrze od nich nie odeszłam, a już ratowałam przed przelaniem strop nad I piętrem, bo z dziury w stropie nad dziewiątką lały mi się już strumyczki. Poleciałam po miednicę, potem wyotwierałam jeszcze kilka wiader ze starą farbą, przeznaczonych do wyrzucenia, bo zbiorników na wodę jakby mi nie wystarczało - a przecież jeszcze nie byłam na strychu. Gdzieś tam na dole, przez otwarte drzwi do dziewiątki, usłyszałam w międzyczasie podniesione głosy; to siostra, mama i lokatorka z dołu ratowały dla odmiany piwnicę, bo przez stare drzwi balkonowe z II półpiętra poszedł kolejny strumyk i ciekł przez wysokość klatki schodowej na dół.


Tymczasem ja już naprędce organizując kolejne naczynia, poleciałam na strych - i tam ogarnęło mnie zwątpienie. Gdyby nie to, że byłam cała zlana potem z duchoty i gorąca tam panującego, zmokłabym i tak. Nie wiem, skąd się nie lało. Wiem natomiast, że było to jakieś apogeum przeciekania - dotychczasowo ustawione "na stałe" pojemniki nijak się miały do ilości przecieków. A to mowa tylko o tych przeciekach, które da się wyłapać, które elegancko skapują w dół, a nie ciekną po krokwiach, łatach i ścianach kominów po to, by rujnować moje nadzieje dotyczące możliwie ograniczonego zakresu prac remontowych przyszłego gniazdka. Gdzie mogłam, podostawiałam, co miałam, potem zleciłam jeszcze młodszej siostrze znalezienie kolejnych naczyń - bo ona zbierała w międzyczasie szufelkami, wraz z córką lokatorki, rosnącą kałużę na klatce schodowej przy drzwiach wejściowych, którymi się zazwyczaj wlewa woda ze schodów, przelewająca się w tym miejscu z rynny. Sama pognałam na podwórze - głupia ja, z parasolką! - ratować sytuację. Parasolka przydała się o tyle, że leżąc do góry uchwytem miała w kopule wrzucone pospiesznie klucze do piwnicy, więc mi przynajmniej w tym wszystkim nie zginęły. Ja, biegając w ścianie wody i ślizgając się w błocie, pospiesznie tworzyłam przekierowanie nurtu wody, spływającej z podwórza sąsiadki, elegancko wyłożonego kostką brukową. Problem pojawił się, kiedy to chłopak siostry, przywożąc piach i żwir oraz wywożąc ziemię, wyjeździł tymi swoimi kilkoma tonami wgłębione koryto. Tym szedł teraz strumień prosto na środek naszego rozjeżdżonego, ziemistego podwórza. Całe szczęście, że mnóstwo wody poszło do zasypanego niedawno szamba, nad którym zapadła się kolejna porcja ziemi, tworząc efektowny ustęp ziemny o średnicy 1,5m. Woda tu gdzieś ginęła, ale też już wszędzie indziej na podwórzu zaczęły się robić małe akweny wodne, które groziły zalaniem mi świeżo zasypanego wykopu przy fundamentach. Mimo, że odwodnienie wzdłuż nich zrobiliśmy właśnie na taką okoliczność, to jednak z niepokojem sprawdzałam stan studzienki i obserwowałam, czy aby woda gdzieś nie staje. I czy nie przelewa się ze świeżo podłączonej przez nas rynny. Na szczęście obie wykonane prace zdały egzamin.






Przemoczona poszłam zatem do piwnicy sprawdzać, czy nie wybija kanalizacja i nie zalewa mi piwnic od strony chodnika. Okienka rewizyjne do kanalizacji idą na szczęście 0,8m poniżej powierzchni podłogi, więc nawet, jeśli miałoby z nich trochę wybić (a warto wspomnieć, że woda z połowy powierzchni dachu, tj ze 100m2, jest puszczona do kanalizacji, bo na ulicy nie ma oddzielnej burzowej), to nie płakałabym z tego powodu. No ale już woda wlewająca się przez okienka nad chodnikiem zalała mi dwie paczki cementu i kawał ceglanej posadzki. Pod cegłami ziemia, to mi teraz będzie stęchlizną pewnie walić po nozdrzach, a cement do wyrzucenia - na szczęście był stary i nie wiem nawet, czy się jeszcze do użycia nadawał. Po kontroli wszystkich uprzednio wykonanych "zabezpieczeń", poszłam przebrać się w suche ubrania i opłukać stopy i buty z błota. Ulewa z resztą już powoli odpuszczała. Potem ległam do góry brzuchem i długo myślałam.


Dziś obdzwoniłam wreszcie kilku fachowców od remontu dachu, jeden nawet już był zobaczyć sytuację i ma mi zrobić wycenę napraw, drugi przyjdzie jutro. Trzeci ma czas dopiero we wrześniu. Czekam więc cierpliwie na przyjazd drugiego faceta, żebym mogła porównać ich oferty i wybrać lepszą. A zrobię to z bólem serca, bo nienawidzę wydawać pieniędzy na "remonty doraźne", kiedy coś wymaga remontu generalnego... A dach się o taki zwyczajnie prosi. Tak, jestem kobietą, ale siedzę w temacie i wiem, co jest do zrobienia. Na pamięć znam ekspertyzę z 1992 roku (!), gdzie mi cytują wszystkie występujące w więźbie paskudztwa, na oko mogę stwierdzić fatalny ścian kominów (przemokniętych, spękanych, praktycznie pozbawionych zaprawy pomiędzy cegłami nad poziomem dachu) i ścian szczytowych (ten sam zarzut co w przypadku kominów, z tym dodatkowym, że jedna się chyba lekko odchyla). Ani kominy, ani ściany szczytowe, nie mają praktycznie obróbki blacharskiej, tj okuć i kołnierzy. Łaty, szczególnie przy kominach i ścianach szczytowych są przegniłe i uginają się pod ciężarem dachówek, które przez to leżą coraz bardziej krzywo i tylko pogarszają sytuację. Co tam z resztą łaty - przecież i krokwie też są zniszczałe. Mam nadzieję, że nie na wylot, i kilkanaście lat ten dach jeszcze wytrzyma. Na razie są permanentnie zamoknięte i zainfekowane grzybem, temu trzeba zaradzić natychmiast. Nie wiem, w jakim stanie jest drewniany strop - no, poza tym miejscem, gdzie wygniła w nim dziura i mogę sobie niemal pomachać ze strychu do dziewiątki. Reszty mogę się tylko domyślać, no i wiem, że na całej jego rozciągłości, właściwie to w nim (pomiędzy powierzchnią podłogi na strychu a sufitem) jest dokładnie drugie tyle cuchnącego guana gołębiego, ile było niegdyś na samym strychu. Czyli jakieś 10-15cm grubości gołębich odpadów i samych gołębi, właściwie ich szczątków.


To jest dla mnie kolejna zagwozdka i już powoli dojrzewam do decyzji o częściowej wymianie stropu na okoliczność remontu mojego przyszłego mieszkanka, przynajmniej nad nim. Muszę jeszcze się skonsultować z wujkiem - budowlańcem, ale to chyba się by dało zrobić tak, żeby rozebrać strop od dołu, od strony mieszkania - tj te wszystkie obsrane i zbutwiałe dechy, co poprzedziłoby zrzucenie sufitów (otynkowana podbitka z trzciny). Żeby tylko same belki stropowe były do zostawienia, nie wiem, oczyszczenia i zabezpieczenia... I wtedy do takowych by się bezpośrednio przytwierdziło konstrukcję sufitu podwieszanego, a nad nią jakieś ocieplenie. Stara podłoga na strychu musiałaby jeszcze chwilę zostać (deski, bo wyłożoną cegłówkę należy jak najszybciej ściągnąć, żeby strop odciążyć). Żeby tylko tak się dało zrobić... Nie chcę nawet myśleć, jakie są koszty takiego przedsięwzięcia. Wiem tylko, że jakimś cudownym sposobem pilnie muszę za skromne fundusze wyremontować doraźnie dach (ahh, zapomniałam o drabinkach przeciwśniegowych od strony ulicy, bo mamy co roku problem z lawinami z dachu), dokończyć izolację, wstawić przynajmniej 2 okna, zrobić wylewki w suterynie i jeszcze zrobić cały pion kanalizacyjny, od piwnicy, przez parter i dwa piętra po strych. Nawet się nie ośmieszę, jaką kwotą na to wszystko dysponuję. Ale dysponuję czymś więcej: zacięciem.



2 komentarze:

  1. Proszę bardzo bez ociągania się! Już za dużo czasu bez nowej notki :-)
    Romantyczko... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. :) i dłuższe przerwy bywały nie piszę regularnie tylko jak chcę mieć co potem wspominać ;) może coś się niedługo wykluje, bo mam głowę pełną wrażeń wszelakich, tylko że nie mam za bardzo czasu na spokojnie przysiąść. I będzie to pewnie notka do bólu techniczna, bo żyję remontami ostatnio...

    OdpowiedzUsuń