piątek, 25 lipca 2014

Szefuńcio zaczął działać mi poważnie na nerwy. Żałuję, że prac remontowych od początku do końca nie udało się przeprowadzić w atmosferze szczerości, życzliwości i przede wszystkim zaufania, a właściwie że zaczynam mieć mieszane uczucia co do "głównodowodzącego". Bo jego pracownicy to zupełnie inna historia.

Stało się bowiem tak, że po ostatniej kumulacji moich małych, domowych katastrof i spiętrzeniu problemów z technicznym stanem budynku, zdecydowałam się temu zdecydowanie przeciwdziałać. Tak naprawdę już lata temu trzeba było zająć się pewnymi rzeczami, ale nigdy nie było dość pieniędzy, tak więc póki stało jako tako to stać miało, a problem w naszej świadomości prawie nie istniał. Raz na jakiś czas człowiek się tylko przejął, że zaciek na klatce schodowej, że strop zakidany przez gołębie i zainfekowany grzybami i robakami, że więźba narażona na ciągłe zamakanie i tak dalej... Pojawiała się wówczas myśl przerażająco przytłaczająca, że oto czeka nas remont kapitalny dachu, stropu i czego tam jeszcze trzeba - ale, że budziła zatrwożenie, to szybko się ją odpuszczało. Bo po co myśleć i się zadręczać, skoro pieniędzy i tak nie ma. Nie tyle remont, co nawet samo myślenie o nim, przesuwało się zatem na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Ten rok okazał się przełomowy. Nie dlatego, że przyszła wichura i rozpierniczyła co trzeba, żeby się wreszcie tematem zainteresować (a tak się stało w moim poprzednim miejscu zamieszkania, gdzie to nam pewnej ulewnej nocy po prostu zdjęło dach z całego domu i przeniosło na ogrodzenie, ulicę i plac kościelny), ale dlatego, że wreszcie okoliczności życiowe pozwoliły mi wziąć administrowanie i zarządzanie budynkiem w swoje ręce. Póki byłam niepełnoletnim, a później już owszem, ale jeszcze uczącym się "przybocznym doradcą" mojej mamy, mogłam tylko próbować ją przekonywać do podejmowania pewnych działań, z różnym skutkiem - bo nawet, jeżeli jakaś szczątkowa mobilizacja się pojawiała, zawsze rozbijała się o niekompetentność i opieszałość firmy, "dla naszej wygody" administrującej nieruchomością. Z końcem szkoły osiągnęłam swój pierwszy sukces: mama, co prawda niechętnie, ale zgodziła się na rezygnację z dalszej współpracy z ową firmą (musieli po drodze kilka rzeczy spierniczyć, zawalić, zaprzepaścić, namieszać, zawrzeć krocie niekorzystnych i wadliwych umów, a na końcu nazwać mamę "nękołą"). Pieczę nad kamienicą przejęłam ja. Od tamtej pory udało mi się część rzeczy wyprostować, zastopować niekorzystnych procesów i podjąć wiele nowych tematów, choć, nie ukrywam, niektórych wciąż boję się dotknąć, bo odkręcanie niektórych tematów do kilku lat wstecz może być koszmarnie skomplikowane, czaso - i kasochłonne... To jednak jest jeden aspekt mojej "działalności". Drugi to to, że położyłam się w poprzek drogi do bezrefleksyjnego wybierania drobnych kwot zasilających dotychczas nasz wątły budżet domowy, by cokolwiek na koncie mogło się odłożyć. No i wreszcie, cokolwiek się odłożyło, rozdysponowuję teraz. Na remonty.

Zaczęło się od sprzątania "dziewiątki", a potem sprzątania i odświeżania piwnic. Wszystko "tymi" i innymi pomocnymi rękami, możliwie po kosztach, z jak największym wkładem własnym. Tak było z każdą kolejną rzeczą, którą tylko potrafiliśmy zrobić we własnym zakresie: sprzątanie suteryny, wykop pod izolację fundamentów, później równanie, izolowanie i ocieplenie tychże, no i wykonanie odwodnienia, wywozy ziemi z wykopu, a potem zasypywanie go dla odmiany podłożem wykopanym z pogłębianej suteryny... W "dziewiątce" też się działo: flizy i posadzka w łazience skute, ostatnio wywiozłam pozostałą porcę szpejów nagromadzonych, tapety zdarte, dwa największe pomieszczenia oskrobane z farby, flizy w kuchni skute, tynk w miejscu przegniłego stropu strącony... I chwilowo prace zmuszona byłam zawiesić, bo po drodze wynikła konieczność podjęcia tematu remontu dachu i kominów.

Obdzwoniłam różne firmy, tylko dwóch panów zdecydowało się przyjechać i obejrzeć miejsce, bo generalnie wykonawcy boją się tak starych dachów tykać - czemu się wcale nie dziwię. Pierwszy przyszedł, rzucił okiem z poziomu strychu, powiedziałam, gdzie są jakie problemy, gdzie cieknie, że kominy się od góry sypią, że dachówki krzywo, że łaty przegniłe, że obróbki blacharskiej brak... Pan następnego dnia koszty oszacował na ok. 6tys netto prac podstawowych, plus to, co przewidzieć mu było ciężko, a co wyniknie po drodze. Drugi wydał mi się bardziej rozważny: przyjrzał się wszystkiemu dokładnie, długo dumał, zastanawiał się, rozmawiał ze mną o pracach wg niego niezbędnych i o możliwych rozwiązaniach. Miał mi dać znać, jak oszacuje koszty przedsięwzięcia. Nie doczekałam się jednak umówionego maila, zadzwoniłam więc do niego - a ten że strasznie przeprasza, ale zapomniał, nie miał głowy, a w ogóle to zbyt wiele ma pracy i nie może się tego o czym rozmawialiśmy podjąć. Pozostało mi więc wrócić do pana pierwszego.

Szefuńcio. Taaak... Przywiózł ekipę składającą się z dwóch pracowników. Okazali się naprawdę normalnymi, rzetelnymi i konkretnymi facetami, którzy jak już coś robią, to robią tak, żeby nie palić za sobą mostów. Jestem szalenie zadowolona z jakości ich pracy i pozytywnego kontaktu, jaki nawiązaliśmy. Z panami naprawdę idzie się dogadać - do tego stopnia, że wiem, że nie są stricte pracownikami szefuńcia, tylko jak on ma zlecenie, to się z nimi kontaktuje, czy się podejmą, oni mu mówią swoją cenę i tak się dogadują, a sami też robią (czyli niepotrzebnie dopłacam za "pośrednictwo" na ten moment), że on nawet nie bardzo w branży siedzi, że im powiedział, że roboty na 3 dni będzie (i dlatego mnie wepchnęli w przerwę w jakimś zleceniu), a im zejdzie na to z dwa tygodnie i jakby sami to zobaczyli to od razu by mi powiedzieli co faktycznie trzeba zrobić... No bo tak, zakres prac okazał się dużo większy i szefuńcio cenę podniósł już do 12 tysięcy. To mój największy zarzut w stosunku do niego.

Od początku się liczyłam ze wzrostem kosztów, bo wiem, że dopóki się np nie dotknie komina to nie ma szans wysondować, jak się trzyma. A okazało się, że pasowało by je właściwie całe przemurować, bo trzymają się na glinie, pod własnym ciężarem. No ale już to, że szef powiedział panom, że chodzi tylko o wykończenie szczytów ścian, a od samego początku było jasne, że chodzi też o łączenia tych szczytów z dachem, bo tam mi przecieka po całości muru - no to było zwyczajnie do przewidzenia i powinien to uwzględnić na wstępie. Takich "umniejszeń" z jego strony wynikło kilka i mam mu to za złe. Tym bardziej, że drugą stroną medalu jest to, że koszty można windować bez końca... Ale tu już jestem czujna i staram się go tonować, tym bardziej, że dzięki rozmowom z pracownikami doskonale wiem, co się dzieje u mnie na dachu, a co mi szefuńcio próbuje wciskać.

Skoro bowiem pierwotnie 6 tysięcy miało kosztować okucie blachą szczytów ścian (okej, no w jego mniemaniu tylko to, chociaż chodziło o coś więcej), obróbka blacharska pięciu kominów z ewentualnymi dociągnięciami, jakby "jakaś cegła spadała" i wreszcie zamontowanie wzdłuż ulicy drabinki zatrzymującej śnieg, plus przełożenie części dachówek (gdzie krzywo, rąbnięte czy coś), to skąd nagle 10, a finalnie (a może jeszcze nie) 12?? Wiem, że blachy pójdzie dużo więcej, niż zakładano. Doszło też przemurowanie na nowo połowy szczytu ściany, bo dosłownie zostawał w rękach. Tu dochodzi więc też, prócz wykonawstwa, klej w sporych ilościach. Okej. No to niech mi dojdą te kolejne tysiące, do 10 miało dobić w momencie, kiedy się okazało, że trzeba przemurowywać również częściowo kominy. A do dwunastu, kiedy szef stwierdził, że kominy są do przemurowania praktycznie w całości. Tylko że ja wiem, że panowie już pierwszy komin przemurowali nie w całości a częściowo - długo z resztą rozmawialiśmy na ten temat i zastanawialiśmy się wspólnie, jak to zrobić, żeby było dobrze ale żebym równocześnie nie utonęła w d,ługach... Ściągnęli więc kilka najgorszych pięter cegieł, a spomiędzy reszty częściowo powydłubywali starą zaprawę i ukićkali nowej, takiej silniejszej. A potem cały komin został odbudowany o 80 cm w górę, osiatkowany i pociągnięty klejem. Do tego dojdzie jeszcze okucie na jakieś 15-20cm. Całość będzie się trzymać wg ludzi, którzy wiedzą, że zrobić muszą dobrze, bo jak będę za kilka lat wymieniać pokrycie dachowe (a będę zmuszona, bo stan obecnego jest fatalny), to jeśli będę zadowolona i przekonana co do ich solidności, to się zwrócę do nich, już bezpośrednio. Mówią mi więc, co faktycznie robią, wołają, pokazują, demonstrują, żebym się o czymś sama przekonała, a ja się cieszę bo widzę, że efekty ich pracy mnie satysfakcjonują. Każdy facet, który przy mnie coś robi (szczególnie mój) wie, że należę do osób, które przed tym, jak docenią całokształt, znajdą ryskę, niedoróbkę, krzywiznę itd. Upierdliwa to cecha, ale jak byłam młodsza to zbyt wiele razy byłam świadkiem, jak różni fachowcy mamili moją mamę, że tak ma być, że inaczej się nie da, że jak jest źle, jak jest dobrze... Ja się tak łatwo przekonać do takich bredni nie daję i póki nie zrozumiem, czemu coś ma wyglądać tak, a nie inaczej, będę drążyć. Tu na szczęście z panami od samego początku złapałam dobry kontakt i nie muszę im zrzędzić za uchem "a dlaczego zrobili tak a nie inaczej", bo zanim coś zrobią, to zdążą wytłumaczyć (nie rozumiałam idei wpuszczania okucia pod dachówkę, nie wiedziałam, jakim cudem nie będzie zaciekać woda, o jakim "rowku" mowa, gdzie w tym wszystkim łaty i jakim cudem dachówki na blasze będą leżeć prosto, ale panowie wszystko opowiedzieli i pokazali), a jak już zrobią, to nie mam zarzutów. Wszystko szczelnie, prosto, elegancko, starannie i z pomysłem. A to ostatnie dla mnie jest szczególnie ważne, bo przy okazji wymiany pokrycia kiedyś nie chcę, by trzeba było zrywać obecne okucia, a że będziemy przechodzić z dachówki na blachę i folię paroprzepuszczalną dla celów mieszkalnych, co przez dochodzące konrtłaty wypada nieco wyżej niż obecne pokrycie, oni muszą to przewidywać "na zaś" i robić okucia tak, by spełniały swoją funkcję tak samo teraz jak i później, kiedy bez zrywania będzie je można po prostu nieco zmodyfikować. Mogli mi też nie mówić, że mam zatkany pion wentylacyjny, w ogóle się mogli w to nie wdawać - a tak, jak ich w którymś momencie odwiedziłam, usłyszałam "niech no pani popatrzy" - i zobaczyłam, że w jednym pionie miałam trawę, ziemię, gniazdo, więcej ziemi i cegłę. Panowie nie chcieli tak tego zostawić i dlatego nie tylko mnie zawołali, ale i jeden co mógł to wygrzebał ręką, a resztę przetkał długim plastikowym drągiem. A mogłam się o tym nie dowiedzieć nigdy.

Cóż. Dziś panowie robią ostatni dzień, później będzie przerwa - bo muszą wrócić do innego, przerwanego zlecenia (miało być u mnie 3 dni, robią już piąty). Nie zostawią jednak rozdłubanej roboty ot tak, pozabezpieczają co trzeba a komin dziś skończą, wieńcząc czapką. Tym samym ja będę mogła być spokojna, bo na strychu za ten czas nic mi się nie podzieje.

Czy będę miała tydzień "wolnego" od podejmowania decyzji, czujności, ustaleń, negocjowania, remontów? Nie. W poniedziałek przychodzi facet wymieniać pion kanalizacyjny na całej długości, to jest od piwnicy, przez dwa piętra, po strych. Tu znowu obdzwoniłam mnóstwo wykonawców (rozbieżność w sposobie podejścia do tematu i poszczególnych wycenach mnie powaliła) ostatecznie jednak wybrałam najtańszego, a zarazem zdającego się być najbardziej rzetelnym - taki się przynajmniej wydał przy okazji obejrzeniu pionu i w rozmowie. Myślę, że będzie spoko. Nie może nie być, bo wiem, czego oczekiwać; zasadniczo sami (tj ja, mój facet i na miarę możliwości narzeczony siostry) chcieliśmy sobie z tym poradzić sami i wiem, że byśmy sobie poradzili, ale czas nam ostatecznie nie pozwolił chwycić się tej pracy. Musimy to bowiem zrobić możliwie szybko, póki lokatorka ma urlop (do końca lipca) i inna osoba się nie wprowadzi (we wrześniu), a Mojemu wpadło zbyt wiele zleceń na warsztacie. Ale i tak będziemy przecież mieli co robić :)



P.S. Właśnie panowie na odchodne mnie zagaili. Otóż, tak rozmawiając między sobą, podliczyli robociznę i materiały - miałabym zaoszczędzone jakieś 3 tys na bidę, bo to najwyraźniej pójdzie dla szefa. Wyrazili też swoje niezadowolenie z niesprawiedliwości - dlaczego on, nie robiąc nic, takie pieniądze bierze. Bo nawet narzędzi używają swoich. A i nie do końca uczciwy, bo im powiedział, że dostał ode mnie 2 zaliczki (a więcej). Ehh... Co poradzić. Póki człowiek kogoś nie sprawdzi, póty się nie wie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz