niedziela, 24 marca 2013

Codzienności

Zastanawiam się, czy kiedykolwiek trafię na osóbki do mnie podobne?... Które, mimo sentymentu, sympatii i dostrzegania wiele pozytywnych aspektów mieszkania w mieście, mają ochotę uciec czasem od schematycznej, miejskiej codzienności wprost w gąszcz natury - na dzień, tydzień lub do końca życia?

W obecnych czasach zauważalna jest pewna prawidłowość w pojmowaniu przez człowieka niezależności i wolności. Wszem i wobec głoszone są prawdy mówiące, że nie osiągniemy tych dwóch stanów (według mnie niezbędnych do poczucia spełnienia w życiu), nie usamodzielniając się poprzez naukę, potem pracę, zarobki, a potem pomnażanie wypracowanych funduszy i potencjałów... Czy aby na pewno tak jest? Czy dążąc do usamodzielnienia się w miejskiej dżungli nie skazujemy samych siebie na wbudowanie nas przez innych w sieć zależności międzyludzkich, knowań, spisków mniejszych i większych, na wyścig szczurów? Czy to może dać nam prawdziwe poczucie spełnienia - ale takiego spełnienia duchowego, by można było usiąść i uśmiechnąć się w duchu, że nie trzeba już nigdzie gonić, nigdzie pędzić, do niczego dążyć, bo jest się szczęśliwym? To jest właśnie moja definicja wolności i niezależności: możliwość zatrzymania się w każdym momencie, bez strachu, że się wypadnie z tej wielkiej, uporządkowanej machiny codzienności w miejskiej rzeczywistości, że się nie zostanie wymienionym, podmienionym, wyrzuconym czy stiuningowanym umysłowo.

Jestem stosunkowo młodym egzemplarzem człowieka, który jednak zdążył dojść do wniosku, że pęd ku karierze i pomnażaniu pieniędzy nie cieszy w życiu najbardziej, że pełnia szczęścia i harmonii ducha leży gdzie indziej, na uboczu - i bardzo łatwo idzie to przegapić. Oczywiście, na mój obecny punkt widzenia nałożyło się wiele czynników, ale przede wszystkim to, że jestem mimo młodego wieku bardzo zmęczona obecnym życiem. Już jakiś czas temu zaczęło mnie dławić przejmujące uczucie beznadziei i bezsensu moich wizji o przyszłości, moich marzeń o zdobyciu zawodu, pracy, potem stworzenia małego przedsiębiorstwa przy równoczesnym zarządzaniu nieruchomością rodziców - no i oczywiście po drodze realizowaniu swoich potrzeb, samodoskonaleniu się i jeszcze po drodze dbaniu o rodzinę. To wszystko jest zarazem bardzo realne, mam mocne podstawy twierdzić, że tak się właśnie moje losy potoczą... Jeśli nie obrócę swojego trwania o 180 stopni - po to tylko, by ruszyć pod prąd i dojść do źródeł życia. To to się stało moim celem nadrzędnym, niestety paradoksalnie nie widzę innej możliwości zdobycia tego stanu rzeczy bez uprzedniego osiągnięcia wszystkich wymienionych etapów... Widzę to tak: zdobywam wykształcenie, pracę, zakładam firmę, rodzinę po to tylko, by móc kupić kawałek ziemi na odludziu blisko lasu, wybudować mały domek, założyć ogród, hodowlę kur, królików i kóz i wieść sobie szczęśliwy, przede wszystkim spokojny żywot pośród prawdziwie żywych istot. Marzą mi się domowe wędlinki i sery, potrawy z rodowodem z ogrodu lub lasu i własne, małe, ludzkie stadko. Taka niecodzienna codzienność

3 komentarze:

  1. Nie zostawiaj marzeń samym sobie ,pomóż im sie realizować aby za pare lat nie żałować ,że to co dla Ciebie było sensem i pieknem życia zamieniłaś na szarość ! Pozdrawiam rossi

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję :) To naprawdę ważne, o czym wspominasz. Zbyt długo odkładałam marzenia na "kiedy indziej", teraz widzę, że wcale nie jestem bliższa ku ich realizacji, warunki wcale nie bardziej sprzyjające... I tylko lat przybyło. Czas najwyższy wziąć sprawy w swoje ręce ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Brawo! Fajne podejście do życia. Niestety ja potrzebowałem na takie wnioski ponad dziesięć lat więcej, grzęznąc w korporacji. Chociaż wędrówki zacząłem dużo wcześniej, miesiąc temu też założyłem podobnego bloga, ale skupiam się na survivalu ;)

    OdpowiedzUsuń