Zastanawiam się, czy kiedykolwiek trafię na
osóbki do mnie podobne?... Które, mimo sentymentu, sympatii i
dostrzegania wiele pozytywnych aspektów mieszkania w mieście, mają
ochotę uciec czasem od schematycznej, miejskiej codzienności wprost w
gąszcz natury - na dzień, tydzień lub do końca życia?
W obecnych czasach zauważalna jest pewna prawidłowość w pojmowaniu przez
człowieka niezależności i wolności. Wszem i wobec głoszone są prawdy
mówiące, że nie osiągniemy tych dwóch stanów (według mnie niezbędnych do
poczucia spełnienia w życiu), nie usamodzielniając się poprzez naukę,
potem pracę, zarobki, a potem pomnażanie wypracowanych funduszy i
potencjałów... Czy aby na pewno tak jest? Czy dążąc do usamodzielnienia
się w miejskiej dżungli nie skazujemy samych siebie na wbudowanie nas
przez innych w sieć zależności międzyludzkich, knowań, spisków
mniejszych i większych, na wyścig szczurów? Czy to może dać nam
prawdziwe poczucie spełnienia - ale takiego spełnienia duchowego, by
można było usiąść i uśmiechnąć się w duchu, że nie trzeba już nigdzie
gonić, nigdzie pędzić, do niczego dążyć, bo jest się szczęśliwym? To
jest właśnie moja definicja wolności i niezależności: możliwość
zatrzymania się w każdym momencie, bez strachu, że się wypadnie z tej
wielkiej, uporządkowanej machiny codzienności w miejskiej
rzeczywistości, że się nie zostanie wymienionym, podmienionym,
wyrzuconym czy stiuningowanym umysłowo.
Jestem stosunkowo młodym egzemplarzem człowieka, który jednak zdążył
dojść do wniosku, że pęd ku karierze i pomnażaniu pieniędzy nie cieszy w
życiu najbardziej, że pełnia szczęścia i harmonii ducha leży gdzie
indziej, na uboczu - i bardzo łatwo idzie to przegapić. Oczywiście, na
mój obecny punkt widzenia nałożyło się wiele czynników, ale przede
wszystkim to, że jestem mimo młodego wieku bardzo zmęczona obecnym
życiem. Już jakiś czas temu zaczęło mnie dławić przejmujące uczucie
beznadziei i bezsensu moich wizji o przyszłości, moich marzeń o zdobyciu
zawodu, pracy, potem stworzenia małego przedsiębiorstwa przy
równoczesnym zarządzaniu nieruchomością rodziców - no i oczywiście po
drodze realizowaniu swoich potrzeb, samodoskonaleniu się i jeszcze po
drodze dbaniu o rodzinę. To wszystko jest zarazem bardzo realne, mam
mocne podstawy twierdzić, że tak się właśnie moje losy potoczą... Jeśli
nie obrócę swojego trwania o 180 stopni - po to tylko, by ruszyć pod
prąd i dojść do źródeł życia. To to się stało moim celem nadrzędnym,
niestety paradoksalnie nie widzę innej możliwości zdobycia tego stanu
rzeczy bez uprzedniego osiągnięcia wszystkich wymienionych etapów...
Widzę to tak: zdobywam wykształcenie, pracę, zakładam firmę, rodzinę po
to tylko, by móc kupić kawałek ziemi na odludziu blisko lasu, wybudować
mały domek, założyć ogród, hodowlę kur, królików i kóz i wieść sobie
szczęśliwy, przede wszystkim spokojny żywot pośród prawdziwie żywych
istot. Marzą mi się domowe wędlinki i sery, potrawy z rodowodem z ogrodu
lub lasu i własne, małe, ludzkie stadko. Taka niecodzienna codzienność
Nie zostawiaj marzeń samym sobie ,pomóż im sie realizować aby za pare lat nie żałować ,że to co dla Ciebie było sensem i pieknem życia zamieniłaś na szarość ! Pozdrawiam rossi
OdpowiedzUsuńDziękuję :) To naprawdę ważne, o czym wspominasz. Zbyt długo odkładałam marzenia na "kiedy indziej", teraz widzę, że wcale nie jestem bliższa ku ich realizacji, warunki wcale nie bardziej sprzyjające... I tylko lat przybyło. Czas najwyższy wziąć sprawy w swoje ręce ;)
OdpowiedzUsuńBrawo! Fajne podejście do życia. Niestety ja potrzebowałem na takie wnioski ponad dziesięć lat więcej, grzęznąc w korporacji. Chociaż wędrówki zacząłem dużo wcześniej, miesiąc temu też założyłem podobnego bloga, ale skupiam się na survivalu ;)
OdpowiedzUsuń