wtorek, 13 sierpnia 2013

Niepotrzebne nerwy

Wyjazd jednak się odbędzie. To dobra wiadomość, choć ostatnie wydarzenia tak nadszarpnęły mi nerwy, że chyba już nie jestem w stanie tak na nowo, całkiem uczciwie i zwyczajnie się cieszyć. Gdzieś tam we mnie tli się jeszcze iskra gniewu, uwiera ziarenko rozgoryczenia. Jednak jedziemy, i to pojutrze, czas więc rozciągnąć twarz w uśmiechu i trzymać go tak długo, aż przypomni się ten jeszcze niedawny, wywoływany myślą o niemal nieskażonej współczesnością naturze Suwalszczyzny.

Skoro już wszystkie przeciwności losu wydają się mniej więcej okiełznane, warto chyba ku własnej pamięci po trosze to opisać - jestem pewna, że czytając ten wpis za X lat wspomnienie tych chwil nie będzie wywoływało we mnie gniewu i frustracji, jak teraz, a jedynie swego rodzaju rozbawienie. Najczęściej tak właśnie jest z niepotrzebnymi nerwami. A nerwy okazały się niepotrzebne nad wyraz. Tak nieszczęśliwie znaleźliśmy z chłopakiem siebie nawzajem na tym świecie, że gdyby nie to, że nam ze sobą dobrze, to byśmy się chyba nie znosili :) On, do wszystkiego podchodzący z nadmiernym optymizmem, luzem, wiarą w człowieka i brakiem pomyślunku, a przynajmniej brakiem przewidywania przewidywalnego. I ja, pragmatyczna i zachowawcza, lubiąca w kwestiach istotnych mieć wszystko z góry zaplanowane, poukładane, przemyślane na dziesiątą stronę, z uwzględnieniem nawet najbardziej nieprzewidywalnych sytuacji. W efekcie on się denerwuje, jak dziesiąty raz pytam, czy ma to a tamto ustalone, a ja się denerwuję, gdy on dziesiąty raz odpowiada mi "ale przecież do tego czasu to jeszcze wieczność minie". Ja nie umiem zdać się na przypadek, on nie potrafi czegokolwiek samodzielnie w życiu ogarnąć, bez dopuszczania do głosu przypadku. No i stało się.

Cieszyłam się z wyjazdu jak głupia. Czekałam bardzo długo na jakąkolwiek okazję wyrwania się w te wakacje gdzieś na dłużej, niż 3 dni. Cały lipiec spędziłam na praktykach, tak zresztą, jak i w roku szkolnym - wtedy musiałam dodatkowo znajdywać czas na normalne zajęcia. W lipcu zaczęłam powolutku myśleć, czy by się nie wybrać w okolice Golejowa (woj. świętokrzyskie) - byłam tam jako całkiem małe dziecko, miałam najwyżej trzy latka, stamtąd pochodzą moje moje pierwsze wspomnienia w ogóle. Przebłyski zaledwie - mały pokoik z żółtymi ścianami i brązowymi tapczanami, mijanie zadowolonych ludzi podczas wędrówki piaszczystym brzegiem jeziorka graniczącego z gęstą, zieloną ścianą lasu pełnego borówek, przestronna stołówka z oszklonymi ścianami, czerwono - biała, gdzie starsza siostra nie chce zjeść schabowego. Te trzy żywo zapisane w pamięci obrazy pamiętam iście po dziecięcemu, wszystko bardzo wyraźne, kolorowe, duże, głośne. I mimo tego, że pamiętam tak niewiele, od zawsze noszę wewnętrzne pragnienie, by kiedyś tam powrócić. Zaczęłam więc myśleć, że czas najwyższy to zrealizować i wybrać się tam w tym roku.

Ale oto znienacka pojawiła się okazja - podczas odwiedzin u przebywającej w tym czasie siostry Mojego w szpitalu, dowiedziałam się od niej, że planuje ona wybrać się ze swoim "na Mazury". Zapytała, czy nie wybierzemy się tam z nimi. Hmm... Nie bardzo, z kasą krucho... Ale co tam, wymyślimy coś. Miałam się zastanowić. Zastanowiłam się - olać prawo jazdy, czekało odłogiem dwa lata, poczeka jeszcze parę miesięcy. Nie pojechać na Mazury, kiedy to okazja jest pod samym nosem? Dojazd elegancki, facet siostry Mojego jest samochodowy, ja z chłopakiem bylibyśmy "na doczepkę". Organizacją noclegów też zajmie się starszyzna... No i się złamałam, bo jak tu na Mazury nie pojechać. Byłam raz, na koloni w Augustowie; niewiele pamiętam, właściwie to tylko samo kąpielisko i "chrzest", na którym, nie wiedzieć czemu, mianowano mnie Śnieżką (???) i wlepiono we włosy surowe ciasto, które pod gorącym prysznicem genialnie zmieniło się w kluski. Aaa, i jeszcze dziewczynę, która mnie zastraszała i udawała lesbijkę, a także moje niefortunne lądowanie ręką w śmierdzącym kiblu. Taaak, kolonie zawsze niosą ze sobą bogate wspomnienia;) Tak czy inaczej, na Mazurach byłam raz i nigdy tak naprawdę nie dane mi było odkrycie ich prawdziwego, nieco dzikszego oblicza. A że do jezior, za sprawą tajemniczego Golejowa może, ciągnie mnie niezmiernie, toteż wizja wydała mi się przepiękna. Lasy i jeziora, kwintesencja zmysłowości natury... Nieco ścięła mnie uzyskana po jakimś czasie informacja, gdzie dokładnie się wybieramy. Ścibowo. No dobrze, Ścibowo, wklepmy nic nam niemówiącą nazwę w google... Oszzz kurna. Gdzie oni się do cholery doszukali takiej pipidówy?? Suwalszczyzna? Drugi koniec Polski, sam koniuszek? Polski "biegun zimna"? Przyznaję bez bicia - poczułam lekki niesmak. Szlajać się tak daleko po to tylko, by wylądować w śród kilku jeziorek, nie okraszonych nawet przyzwoitą, nieprzebytą puszczą czy choćby ścianą zieleni? Rolniczy krajobraz "od domku do domku", "podziurawiony" okrągławymi akwenami?... No ale głupio mi było się odezwać, jeszcze głupiej wycofać. Cóż, mój Golejów poczeka... Postanowiłam, jak to ja, zawczasu poznać okolicę. Z początku powierzchownie, zaczynając od strony gospodarstwa agroturystycznego, które nas będzie gościć. Tam z entuzjazmem typowym dla wszystkich gospodarstw agroturystycznych, również tych znajdujących się w skrajnie mało atrakcyjnych miejscach, poinformowano mnie o lokalnych atrakcjach. Brzmiało, mimo entuzjazmu, dość ubogo - ot, jakiś park krajobrazowy, jakaś wieś staroobrzędowców, jeziorko, rybki, grzybki, dalej Wigierski Park Narodowy, który jednak jest na tyle daleko, że trzeba by samochodem, na całodzienną wyprawę, a ja nie znam planów rekreacyjnych naszej starszyzny, toteż nie mogę liczyć na jego odwiedzenie... Hem. No nic, idźmy za ciosem, sprawdźmy ten park krajobrazowy (mało mam pod nosem niepoznanych? Po co tak daleko?...). Hasło wpisane, strona oficjalna odnaleziona... I w tym momencie coś się we mnie odmieniło. Spojrzałam z zupełnie innej perspektywy, jakby zupełnie na nowo uświadomiłam sobie, że jadę na Suwalszczyznę. To, co kryje w sobie ten region wart jest przejechania takiego szmatu drogi... Zaczęłam wirtualnie zwiedzać. Najpierw małe spacerki, bez rozmachu, ot, z lotu ptaka wygooglowana i maksymalnie przybliżona na mapie satelitarnej najbliższa okolica naszego gospodarstwa. Potem coraz dalej, coraz intensywniej... W pewnym momencie wpadłam w ciąg - już zaraz chciałam kupować mapy i przewodniki, odwiedziłam możliwie wiele interesujących internetowych źródeł wiedzy o tej okolicy, pooglądałam sobie mapę parku krajobrazowego, wreszcie wyrysowałam "potencjalne" trasy całodziennych wypraw po Suwalskim Parku Krajobrazowym tak, by zobaczyć jak najwięcej, by wchłonąć piękno tamtejszej, ukształtowanej na bogato przez lodowce krainy, pełnej polodowcowych jezior wytopiskowych, z ciekawostkami w postaci wiszącej doliny lub wiszącego torfowiska, z ozami, pagórkami, głazowiskami... Zakochałam się w tej krainie, choć przecież tak naprawdę nigdy tam nie byłam.

I nagle otrzymałam bolesny cios: nie wiadomo, co z wakacjami, bo siostra chłopaka nie może dostać urlopu. Trzeba jeszcze rozmawiać z kierownikiem, na razie zołzowata kadrowa absolutnie tego nie widzi. Do tego coś chłopak starszej ma krucho z kasą. Tyle dowiedziałam się od Mojego, no przecież od niego więcej się nie dowiem... Więc zaczęłam smęcić mu dzień w dzień, żeby dowiedział się czegoś więcej. Rozmawiała już z tym kierownikiem? Nie było go? Kiedy będzie? Co z zaliczkami? Ile to właściwie noclegów zarezerwowane? Kiedy właściwie miał być wyjazd? Oczywiście on nic z tych rzeczy nie wiedział, musiał się "na bieżąco" dowiadywać, czyli po trzykrotnym zadaniu tego samego pytania któryś dzień z kolei istniała szansa, że uzyskam odpowiedź. Kosztowało mnie to kupę nerwów. Bo żebym wiedziała, że starszyzna definitywnie nie jedzie, to bym ogarnęła dojazd w inny sposób, pociągiem czy coś... A tu nie wiadomo zupełnie, na czym się stoi. Nie można wykonać żadnego ruchu, bo ten należy teraz do drugiego gracza. Trzeba czekać. Wkurzałam się okrutnie, ale ze swoistym nastawieniem, że najwyżej pojedziemy we dwójkę z Moim. A tu bach. Sierota się opamiętała w porę z zapytaniem kierownika w firmie, gdzie chodzi drugi tydzień na praktyki, czy dostanie w piątek wolne (planowany wyjazd w czwartek, święto). I dowiaduje się, że no nie bardzo, bo nie ma kto wtedy robić, bo pracownicy na urlop idą. I sierota przekazuje to mi bez cienia poczucia winy, raczej z niewypowiedzianą potrzebą przytulenia, pogłaskania i powiedzenia "oj, bido, co za niedobry człowiek z tego kierownika". A ja mam ochotę nazwymyślać chłopakowi, że to przecież najpierw się planuje urlopy, a dopiero potem wczasy, że jak on to od dupy strony załatwia... Trochę mu muszę honoru zwrócić, okazuje się, że niby tam gadał z tym kierownikiem wcześniej i wówczas problemów nie robił. Bo w ogóle to było tak, że na te praktyki miał iść w lipcu, ale kierownika nie było i ugadali się na początek sierpnia, ponoć z porozumieniem na zasadzie "że może nie całe dwa tygodnie, jakoś się ugadamy, bo ja mam wyjazd". I że wówczas wizja skończenia przez Mojego praktyk wcześniej, niż zakładała uczelniana umowa, była w pełni przez kierownika akceptowalna. Co nie zmienia faktu, że od tamtego czasu kierownik zdążył nie raz okazać się szują, cała ta firma okazała się "fantastyczna" - wyzysk, wyzysk i jeszcze raz wyzysk. Według mnie na podstawie tych faktów należało się już spodziewać problemów z wolnym piątkiem, no ale moje Szczęście na to nie wpadło. Codziennie żalił mi się z roboty, a nie pomyślał, że jeszcze urlop może mu się zmaścić... No nic. Miał jeszcze przypomnieć się kierownikowi wczoraj. A po wczoraj dzisiaj. I przypominał się, dziś "w biegu" dowiedział się, że prawdopodobnie wolne będzie miał. Tylko to jest On i jego przekazy ustne, skąpe jak sam kierownik. I jego uzgodnienia, które i tym razem bazują na słowach kierownika "coś wymyślimy". No ja po takim "pozwoleniu" nie czułabym się usatysfakcjonowana, ale to jestem ja, sztywna, zachowawcza i formalistka ;) Tak czy inaczej, na chwilę obecną przekaz chłopaka jest taki, że jedziemy. Bo, co prawda, z siostrą Lubego jeszcze się nie wyjaśniło (dowie się jutro), ale okazało się, że rozgrywka toczy się w jej przypadku nie o piątek, a o następny tydzień (czyli drugą część pobytu). Gdybym wiedziała to wcześniej, to odpadłoby mi tyle niepotrzebnych nerwów związanych z obawami o dojazd, o rezerwację biletów, z tym miotaniem się ze strzępkami informacji i ich koszmarnie niełatwym wydobywaniem z chłopaka... No tak, ale nie wiedziałam wcześniej, bo mi nie powiedział. Tak jak teraz na to spojrzeć, to mogłam to przewidzieć... ;)

2 komentarze:

  1. Dlatego samotne wyjazdy mają swój urok.

    Fajnie piszesz i życzę Ci udanego urlopu!

    OdpowiedzUsuń