>>Przedwstępem do dzisiejszego wpisu, na jednym wydechu, powiem tylko, że prócz za moment opisywanego dnia IV zostaną jeszcze kolejne cztery, z których jednakowoż zdawanie relacji przełożę na bliżej nieokreślony czas - planuję bowiem chwilę poszwendać się za domem, w tym jednodniowo po jakimś ładnym kawałku natury, o czym oczywiście tu później napomknę :P<<
Dzień czwarty pobytu na Suwalszczyźnie może i nie obfitował w moc wydarzeń, ale czytając poprzednie wpisy nie trudno się zorientować, że generalnie cały pobyt miał mniej więcej taki charakter ;) Nie bez powodu mój wyjazd nazywam wczasami; nie miał on nic wspólnego z nawet najmniej survivalową wyprawą, która mi się marzyła... Tak to już jednak jest, że jak się jedzie z towarzystwem, to trzeba się liczyć z pewnymi odstępstwami od swoich wyobrażeń na temat przebiegu wyjazdu, przewidzieć mimowolne "iście" na kompromis. Nie spodziewałam się jednak, że jadąc z Moim będę tak naprawdę sama przeciwko trójce - rodzeństwu i partnerze Starszej... Nie było wojny, nie było praktycznie nawet malutkiego konfliktu; po prostu zagryzałam zęby i w duchu plułam sobie w brodę, że tych ośmiu dni nie spędzam gdzieś sama w dziczy. Niestety, mimo lekkiego opisu wszystkich wydarzeń, jakie miały miejsce, w duchu przez cały pobyt w Ścibowie pozostawałam zgnębiona... Powody były tak naprawdę trzy: pierwszy to fakt, że jadąc w tak fantastyczny kawał natury, jakim jest Suwalszczyzna, chciałabym móc w pełni się w niej zanurzyć. Przemierzyć region wzdłuż i wszerz, od wczesnego ranka do późnego wieczora będąc na nogach, w terenie. Nie było mi to dane, tak jak i możliwość zrealizowania drugiej potrzeby - niezależności. Od samego początku "grzecznościowo" odebrana mi została niezależność finansowa, a za nią poszła w zapomnienie jakakolwiek decyzyjność. Otóż tak się jakoś dziwnie porobiło, że za wszystko "zakładał" Szymeon. Na samym początku, już pierwszego dnia, po pierwszych wspólnych zakupach chciałam się od razu rozliczyć zwracając jedną czwartą (prosty rachunek), ale główny finansjer niemal się z tego powodu na mnie obraził, więc odpuściłam. Okazało się niestety, że tak miało już być przez cały pobyt. Wszystko by było fajnie, gdyby nie fakt, że gorzej stałam z kasą od reszty i koszmarnie źle się czułam widząc, jak szybko rozchodzą się pieniądze... Gdybym sama za siebie płaciła i sama robiła sobie zakupy, byłabym w stanie wyżyć (i być zadowoloną!) za naprawdę niewielkie pieniądze. Tymczasem po trzech dniach pobytu ja już doskonale widziałam, że moje (czynione za mnie) wydatki przekraczają mój dzienny limit dwukrotnie... Ta nieznośna myśl tak skutecznie psuła mi nastrój, że w efekcie kawał czasu przechodziłam zadumana, milcząca, drażliwa. Cholera.
Trzecią bolączką okazał się niefortunny związek z najmłodszym bratem Starszej, która, chociaż starsza o zaledwie trzy lata, to jednak najwyraźniej wciąż widzi w Moim "swojego małego braciszka" i dalejjj go niańczyć. Aga jest istotą sympatyczną, ale ma tak silną osobowość, że stłamsiła mnie na miejscu. Nie specjalnie i nie wprost, ale poprzez przejęcie roli decydenta, zakupowego i matki po trosze. Bo skoro braciszek jest wciąż malutki, to i jego dziewczyna postrzegana jest w podobny sposób... Momentami myślałam, że wyjdę z siebie, ale musiałam robić dobrą minę do złej gry, przecież pojechałam z Moim grzecznościowo - i tylko on biedny na tym tracił. Bo wszelkie stresy właśnie na najbliższych się odbijają... Żałuję, że nie pojechaliśmy gdziekolwiek we dwoje.
Powróćmy jednak do dnia czwartego. Zaczął się on kiepsko, tym bardziej, że poza bolączkami psychicznymi, zwyczajnie nie najlepiej się czułam. Cały ranek minął jakoś tak na niczym konkretnym - ot, jakieś spacery po okolicy, jakieś rozmowy, jakieś czytanie, trochę zdjęć, trochę marudzenia, trochę polowania na motyle... W układance wspomnień brakuje coraz więcej puzzli, coraz ciężej jest odtworzyć bieg wydarzeń. Pojedyncze fotografie przywołują jedynie fragmenty rozmów i myśli, ułamki chwil zaledwie...
Zdjęcie z muchą nie jest mojego autorstwa; jest to jedno z tych "artystycznych ujęć", które dla obśmiania mnie wykonał chłopak. Jakoś mimowolnie mnie urzeka ;) |
Czarna Hańcza
W którymś momencie zapadła decyzja (czyt. zadecydowali), że wybierzemy się na spływ kajakowy Czarną Hańczą. Starszyzna obczaiła wypożyczalnie kajaków organizujące takie spływy, obdzwoniła, wybrała lokalizację - i po przygotowaniu prowiantu udaliśmy się samochodem do Magdalenowa.
Na miejsce trafiliśmy bez większych problemów. Zgłosiliśmy się po kajaki do córki właściciela, którego akurat nie zastaliśmy. Dziewczyna nie bardzo mocno się nagimnastykowała, by nam jakoś wytłumaczyć trasę - wyszło to chyba jednak gorzej, niż jakby nie mówiła nic. Tak nas bowiem zamotała, że zamiast zaraz na początku jeziora Wigry, wypływając z naszej zatoczki trzymać się blisko brzegu, by trafić na kanał pod drogą, my zdążyliśmy przepłynąć kawał dalej, za klasztor. Dopiero jakiś człowiek sterujący stateczkiem turystycznym pokierował nas we właściwą stronę.
Atmosfera na naszym kajaku nie była najlepsza; dopiero później, po osiągnięciu punktu krytycznego, miało być lepiej. Tymczasem płynęliśmy w ciszy i dodatkowym napięciu wywołanym przez źle podane nam instrukcje i wręczoną niedokładną mapkę, której moje poprawne interpretacje były jakoś od samego początku mocno lekceważone. Nic tam, trochę nadłożyliśmy drogi, trochę czasu do wieczornego obiadu zamówionego u właścicielki zleciało... Trafiliśmy na kanał, za nim, przepływając przez mniejsze jezioro, opłaciliśmy w punkcie opłat wstęp do Wigierskiego Parku Narodowego, by dalej płynąć już prosto z biegiem rzeki...
Otaczająca nas przyroda była fascynująca, zaabsorbowała nas bez reszty. Atmosfera powoli ulegała oczyszczeniu. Płynęliśmy bardzo niespiesznie, właściwie z nurtem rzeki, co jakiś czas korygując kurs, by nie wpakować się całkiem w gęste trzciny. Moczyliśmy łapki i nóżki, wystawialiśmy buźki do słoneczka, robiliśmy zdjęcia, oglądaliśmy ptaszki i kwiatuszki i takie tam ;) A tak poważnie to zachwycaliśmy się w ciszy otaczającą nas zewsząd szemrzącą na wietrze ścianą zieleni, podziwialiśmy podwodne łąki, doskonale widoczne w niezmąconej, przejrzystej wodzie... Czułam się jak posadzona na jakimś wielkim akwarium, pełnym egzotycznych wodnych roślin.
Nie byliśmy na rzece sami; generalnie Czarna Hańcza jest bardzo popularna pod względem spływów kajakowych, zatem co jakiś czas dobijaliśmy do ekipy żółtych kajaków przed nami. Na szczęście przez większość czasu mogliśmy się delektować samotnością i ciszą pełną głosów natury. Czasem tylko mijaliśmy jakiegoś wędkarza lub kąpiącego się wczasowicza. W pewnym momencie żółtokajakowców udało nam się wyprzedzić, gdy ci urządzili sobie postój na polu turystycznym. Też mieliśmy już w zamiarze coś przekąsić, ale zdecydowaliśmy się popłynąć kawałek dalej w celu znalezienia bardziej zacisznej miejscówki. Po jakimś czasie natrafiliśmy na kolejne przygotowane dla turystów miejsce, choć bardziej zielone i intymne od mijanego. Dobiliśmy kajakami do pomostu i w tym miejscu, przy wysiadce, Mój nieoczekiwanie postanowił wpaść do wody. Ta na szczęście w tym miejscu miała 1,5m głębokości, dno nie zdążyło go pochłonąć ani nurt porwać :) Dzięki temu już we dwoje byliśmy cali mokrzy (bo wcześniej chlusnął na mnie wiosłem wody).
Ściągnęliśmy mokre ubrania, zjedliśmy kanapki z serem i napoiliśmy się. W międzyczasie minęły nas żółte kajaki. Podczas odpoczynku po raz pierwszy naszła nas refleksja, że za wolno płyniemy, jeśli chcemy zdążyć na kolację (ja właściwie to nie chciałam, nie była mi do szczęścia potrzebna, wolałam płynąć - ale cóż mogłam powiedzieć). Padła też myśl, by spływ zakończyć w Maćkowej Rudzie, a nie, jak było ustalone i zapłacone, w Wysokim Moście. Decyzję w tej kwestii odsunięto jednak na później. Zebraliśmy się do dalszej drogi.
Płynęło się różnie. Były odcinki, gdzie nurt sam niespiesznie niósł kajak, ale bywały też momenty, gdy wiatr cofałby nas, gdyby nie silne, równe wiosłowanie. Rzeka meandrowała pośród brzegów porośniętych brzozowymi gaikami, które czasem były nam tak odległe, że nawet na stojąco na kajaku (tak, to cała ja ;)) nie widziałam nic prócz sitowia.
Mając na uwadze wcześniejsze obiadowe rozterki, płynęliśmy zdecydowanie szybciej niż na początku, choć szło to znacznie trudniej. Rzeka coraz częściej przybierała postać małych rozlewisk, czasem płynęło się centralnie pod wiatr, czasem pojawiał się dylemat, w którą odnogę wpłynąć (niepotrzebnie, bo te zawsze zbiegały się z powrotem po parunastu metrach). Próbowaliśmy się zorientować w swoim położeniu, patrząc na niedokładną mapkę i szukając jakichś punktów odniesienia. Nie płynęliśmy jednak wcześniej na tyle uważnie, by wiedzieć, czy mijaliśmy już wszystkie zaznaczone pola namiotowe, nie dostrzegliśmy też po drodze lewego dopływu, Żubrówki. Gdzieś w tych okolicach bowiem umiejscowiłam nas na mapie (jak się później okazało, całkiem słusznie) - i nie wróżyło to dobrze obiadowi tudzież wyprawie do Wysokiego Mostu, bo przed nami był jeszcze szmat drogi.
Do żółtych kajaków dobiliśmy tym razem w miejscu, gdzie pani oferowała jagodzianki z mlekiem - przy czym to drugie żółci zdążyli nam w całości wypić. Zakupione drożdżówki były bardzo smaczne, jak to domowe wypieki - w każdym razie smakowały nawet łabędziowi, który, początkowo bojowo nastawiony, kęsem został przekupiony i pozwolił przepłynąć obok swojej dorastającej dziatwy i damy.
W pewnym momencie dopłynęliśmy do sporego rozlewiska. Nie bardzo wiadomo było, gdzie mamy dalej płynąć. Podpłynęliśmy kawałek przed siebie, gdzie wyminęliśmy płynącą z naprzeciwka panią, która poinformowała nas, że tam dalej nic nie ma; zapytała też, czy mijaliśmy takich państwa płynących przed nią. Ponieważ nie mijaliśmy nikogo płynącego pod prąd (choć tu właściwie nurt się rozmył i nim się sugerować nie należało), wyglądało na to, że znalazł on inną drogę. Jednak obejrzawszy się dookoła stwierdziliśmy, że innej drogi jak ta, skąd wraca pani, po prostu nie ma. Czy możliwe było, żebyśmy przegapili wcześniej główne koryto rzeki i zabłądzili tak daleko? W tym czasie żółci dobili do nas i zlekceważyli powtórzoną przez nas informację o braku dalszej drogi. Byli tak pewni siebie, że popłynęliśmy za nimi.
Oczywiście dość szybko zdaliśmy sobie sprawę, że na pewno głównym biegiem rzeki się nie przemieszczamy. Szło nam trochę łatwiej jak żółtym przed nami, bowiem plątanina trzcin pod kajakami była już trochę przez nich stłamszona i "ulizana". Przebijaliśmy się przez gęste sitowie odbijając wiosłami od sprężynującej zielonej masy pod nami, lub też "podciągając" poprzez zahaczanie wioseł o rosnące z boku rośliny. Było przy tym niemało śmiechu i adekwatnych komentarzy. W pewnym momencie usłyszeliśmy dziką radość dziewczyny z żółtej ekipy: "PŁYWAMY W KÓŁKO!"... Spojrzeliśmy z R. po sobie; może trzeba było nie płynąć za nimi na ślepo?... Ale pewnie zrobili po prostu małe kółeczko i stąd mają tyle radości. Zaraz znajdą drogę.
Znaleźli. Żółci zniknęli nam na chwilę z oczu, po czym wypłynęliśmy na rzekę... Jakieś paręset metrów przed rozlewiskiem.
Tym razem w ogólnie panującej radości i równoczesnym niedowierzaniu dopłynęliśmy znów do naszego rozlewiska, gdzie już z całą stanowczością zawróciliśmy naszych rychłych następców z idei powtarzania naszego wyczynu. Ekipa z kajaka za nami, małżeństwo w średnim wieku, zerkało na nas nieufnie. Tymczasem żółci pobrodzili trochę kajakami przy szuwarach i uznali, że pewne miejsce jest właściwym biegiem rzeki. Nie wyglądało to wiele lepiej jak poprzednie strugi prowadzące nas w chaszcze, jednak sitowie wyraźnie pochlastane było przez wiele kajaków przed nami. Cóż, najwyżej wpłyniemy w kolejny labirynt... Okazało się jednak, że niepozorna droga okazała się właściwa. Wypłynęliśmy na normalną rzekę, która szybko poniosła nas w zabudowania. Dotarliśmy do Maćkowej Rudy. Tu już ostatecznie padła nieco decyzja o powrocie do gospodarstwa na zamówiony obiad. Nie odezwałam się. Przygoda się skończyła...
Tego wieczoru nie katowaliśmy na szczęście żołądków kolejną porcją ogniskowej kiełbachy. Obiad gospodyni był smaczny, prawdziwie domowy. Najedliśmy się jak dzikie bąki, po czym dostaliśmy jeszcze na deser talerz ciast. Mimo największych chęci nie byliśmy ich w stanie tknąć, na szczęście dostaliśmy pozwolenie na wzięcie talerza ze sobą, na potem. Chętnie skorzystaliśmy.
Późnym wieczorem obaliliśmy ciasto, popijając kawą. Później z przejedzenia, rozbudzenia, złości i radości nie mogłam długo zasnąć. W nocy we łbie kotłowały mi się same głupie rzeczy. Na szczęście następnego dnia miałam się obudzić na tyle zadowolona, by choć symbolicznie zrobić to, co mi się marzyło.
Ciekawie spędzony dzień :) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńo aparat sie nie bałaś w kajaku? jeden juz tak utopilaś:-)
OdpowiedzUsuńTrochę tak ;) Ale tym razem fale nie przelewały mi się przez burtę, a ja wciąż go miałam na szyi - z początku dodatkowo owiniętego siateczką foliową, ale jak stwierdziłam, że zagrożenia brak, to odważniej po niego sięgałam :)
UsuńZapewne masy zdjec bedzierz gdzies umieszczala na jakiejs stronie typu internetowy album jak flog.pl. Jak cos to umiesc link na swoim profilu na reconnet. Czekam na fotki zwierzat i makro:-)
OdpowiedzUsuń