wtorek, 27 sierpnia 2013

Wczasy na Suwalszczyźnie - dzień II

Następny dzień zaczął się niespiesznie. Przy śniadaniu wstępnie ustaliliśmy plan dnia. Główną atrakcją miała być wycieczka rowerowa po Suwalskim Parku Krajobrazowym, przebiegająca wedle obczajonej przez mnie jeszcze w domu trasy. Pomysł wydawał się dobry, pogoda sprzyjała. Musieliśmy tylko z Moim pożyczyć od właścicieli rowery (Starszyzna miała swoje). Po wyciągnięciu ich ze stodoły okazało się jednak, że daleko na nich nie ujedziemy; każdemu z dostępnych czterech sztuk coś dolegało. Przede wszystkim koła były całkowicie sflaczałe. Niektórych dostępną pompką nie szło dopompować, u niektórych pompowanie było nieskuteczne przez przebite dętki. Ponadto rowery miały inne mniejsze i większe usterki, jak scentrowane koło, urwany hamulec i tak dalej. Mężczyźni postanowili przywrócić je do stanu używalności, ja plątałam się po obejściu, radośnie cykając zdjęcia, w przerwach wczytując się w użyczone przez właścicielkę przewodniki opowiadające historię regionu.


W tym czasie panowie kombinowali z pompowaniem, wreszcie zrezygnowani postanowili pozamieniać koła tak, by choć dwa rowery były doprowadzone do ładu. Niestety, męża właścicielki nie było, a ona sama nie miała kluczy do garażu, gdzie znajdowały się niezbędne do naprawy rowerów narzędzia. Ostatecznie zmuszeni byliśmy zmodyfikować plany na ten dzień. Zapadła decyzja o popływaniu kajakami na znajdującym się kawałek drogi od nas Szelmencie Wielkim.

Nie mieliśmy upatrzonego konkretnego punktu, gdzie można by wypożyczyć kajaki, toteż zdaliśmy się na wskazówki zapytanego o to po drodze mężczyznę. Pokierował nas dalej, na drugi brzeg jeziora. Dotarliśmy wreszcie pod straszący wyglądem ośrodek wczasowy "Szelment". Nasz kierowca poszedł zapytać o kajaki do recepcji, troje pasażerów wypakowało zaś swoje tyłki z samochodów dla rozruszania kości na betonowym podjeździe. Po chwili Szymeon wrócił do nas, niosąc nam cudowną wieść: kajaki CHYBA są, trzeba zapytać i ugadać się na dole. Hmm.. Po stromym zboczu, nad brzeg jeziora, prowadziły schodki ułożone z betonowych płyt, te rodzaju przeze mnie i Mego ulubione: "na półtora kroku". Minęliśmy zadowolonych wczasowiczów, przemierzyliśmy elegancko przystrzyżony trawniczek i dotarliśmy do młodzieńca (ratownika, ha ha), który przyznał, że kajaki są, ale żeby je wynająć, trzeba iść na górę (niekończącymi się, "półtorakrokowymi" schodami!) i zapłacić w recepcji. Obśmialiśmy recepcjonistkę, system i "Golgotę", na którą znowu oddelegowany został Szymeon. My rozsiedliśmy się w oczekiwaniu na jego powrót na przybrzeżnych murkach.


Kajakiem po Szelmencie Wielkim

Kajaki zostały pomyślnie wypożyczone i popłynęliśmy przed siebie. My z R., bogatsi o zeszłoroczne doświadczenia z jeziora Sarbsko (dużo by opowiadać... :)), nieco ostrożniej parliśmy przed siebie; gdy już byliśmy jednak pewni, że powrót "pod prąd" nie będzie walką o przetrwanie, zaczęliśmy podziwiać widoki dookoła i ścigać się ze Starszyzną do widzianej daleko przed nami wysepki. Gdy już do niej dotarliśmy, pokusiliśmy się o ambitny plan jej okrążenia, ale ta jak na złość okazała się nie wyspą, a przerośniętym cyplem. Skierowaliśmy się zatem dalej, gdzie z daleka upatrzyliśmy sobie brzeg wolny od gęstego sitowia.


Postanowiliśmy nieco odpocząć. Wyciągnęliśmy kajaki na mieliznę i rozsiedliśmy się na mojej pałatce. Pożywiliśmy się bułkami z serem i wypiliśmy herbatę z termosu - Luby dosłownie, postanowił sobie bowiem łyknąć prosto z metalowego gwinta. Skóra na brodzie lekko mu posiniała, przez resztę pobytu schodziła. Cóż, człowiek całe życie się uczy :)

Rozglądałam się na boki, karmiąc oczy naturą i robiąc kilka zdjęć. W jednym miejscu z lądu wypływał mały potok, który początkowo wzięliśmy za wgłębienie zatoczki. Wpływająca do nagrzanych wód jeziora była tak zimna, że nie byłam w stanie stanąć w nurcie. Boj Starszej postanowił w tym czasie odbić na lewo od nas na rozmowę telefoniczną. Wrócił z krwawiącą z niewidzialnej rany stopą. Po oględzinach okazało się, że przeciął się czymś pomiędzy palcami. Co lepiej jednak, krew w momencie wyczaiły 2-milimetrowe pijaweczki, które mnogo go przyozdobiły. Po tym odkryciu każde z nas się sobie uważnie przyjrzało - jedna tylko pijaweczka dopadła siostrę Mego. To nas jednak jakoś zmobilizowało do myślenia o powrocie. Wleźliśmy do kajaków i opuściliśmy urokliwą mieliznę.


Najbliższe okolice

Dobiliśmy brzegu kawałek po dwóch wykupionych godzinach pływania. Nie musieliśmy się na szczęście meldować pani z recepcji, zatem zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną. W gospodarstwie każde z nas zajęło się czym chciało. Nie pamiętam, co robili inni, zaabsorbował mnie bowiem bez reszty ogród Gospodyni, gdzie robiłam naokoło zdjęcia kwiatkom, pszczołom, motylom i innym gadzinom :)


Zapewne czytałam również historię regionu, teraz ciężko mi odtworzyć dokładnie, kiedy czym się zajmowałam, jeśli nie ujęłam tego na zdjęciach ;) W każdym razie za cały pobyt przeczytałam dwa przewodniki i książkę o regionie napisaną przez jakiegoś lokalnego pisarza i miłośnika historii Suwalszczyzny. Wiem teraz tyle o tych okolicach, że może kiedyś co nieco o tym skrobnę ;) Wracając jednak do tamtego dnia, późnym popołudniem poszliśmy jeszcze na spacer po okolicy. Generalnie nie trzeba było daleko iść, by sycić oczy pięknymi widokami. Po drodze minęliśmy jeszcze mało zadowolone z tegoż faktu byki, pasące się swobodnie za pastuchem przy drodze, które zresztą i podczas późniejszych przechadzek podnosiły nam poziom adrenaliny. Specyficzne to bowiem uczucie, kiedy to prosto na Ciebie idą równo cztery byki z zamiarem złym - i tylko wspomnienie bólu, spowodowanego niegdyś niziutkim pastuchem elektrycznym, powstrzymuje je przed przekroczeniem cienkiego drucika, odgradzającego pastwisko od drogi.


Słońce miało się powoli ku zachodowi. Okolica powoli otulana była różowofioletową poświatą. Szliśmy trochę polnymi drogami, czasem przez jakieś mniejsze łączki i ścierniska. Nie zaszliśmy daleko - ot, do najbliższego jeziornego sąsiada. nad jego gospodarstwem otoczonym drzewami wznosiło się gniazdo piastujące młodego bociana. Obserwowaliśmy chwilę rodzica, który krążył w pobliżu, wreszcie zdecydował się dostarczyć młodzieńcowi jedzonko do gniazda. Młodzian, wcale niemały, peszył się jeszcze długo naszą obecnością, by wreszcie uznać, że może przy nas trochę pomlaskać. Większy w międzyczasie odleciał.


Wróciliśmy do domu. Po drodze chyba Mojego pobolewał brzuch z powodu czegoś wcześniej zjedzonego, ale nie pamiętam, co to tego dnia mogło być, z resztą - w ogóle prawdopodobnie działo się to podczas innego spaceru, którego nie uwieczniłam na zdjęciach, a przynajmniej nie mogę go ulokować w pamięci. W każdym razie wieczorem pokusiliśmy się na kiełbaski prosto z ogniska, tym miłym akcentem zakańczając drugi dzień naszego wyjazdu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz