Podróż i przyjazd - dzień I
Na dzień przed wyjazdem ostatecznie ustąpiły wszelkie problemy i komplikacje, które się nawinęły po drodze. Wieczorem przygotowałam część rzeczy, resztę miałam dopakować z rana. Szymeon, chłopak siostry Mego, podjechał po mnie po godzinie 7:30. W ok. 20 minut byliśmy pod domem rodzeństwa. Tam, jak zwykle, przygotowania były w toku; mama dosmażała kotlety z kurczaka i przygotowywała herbatę do termosu, ja coś tam dziabłam, faceci plus siostra dopakowywali i wynosili bagaże. Wielka konsternacja naszła wszystkich w momencie przytaszczenia pod samochód bagażu Starszej, ale po paru przełożeniach udało się go zapakować. Wyjechaliśmy kawałek przed dziesiątą. Dzień zapowiadał się słonecznie, nastroje dopisywały właściwie przez całą drogę. Jechaliśmy niespiesznie, spowalniani przed dwa rowery Starszyzny przytroczone na dachu samochodu. Zaliczyliśmy kilka postojów na kanapki z kurczakiem, moje kabanosy i herbatka termosowa doskonale spisywały się w trakcie jazdy; herbata ze starego termosu rodzeństwa okazała się niepitna. Poza żarełkiem obfitszym oczywiście przez całą drogę było co chrupać, zatem, bez konieczności dokarmiania się w mijanych po drodze zajazdach, dotarliśmy bez większych problemów (poza dwoma niestrasznymi zatorami drogowymi) po ok. 9 godzinach jazdy.
Przed Suwałkami przeważał równinny, rolny krajobraz. Docieraliśmy więc na miejsce, nie spodziewając się tak naprawdę zupełnie odmiennego kawałka świata; jeszcze same Suwałki postraszyły postkomunistycznym budownictwem. Po minięciu największego w regionie miasta wjechaliśmy pozacywilizacyjną pustkę, gdzie na krótkim postoju nasze płuca, po raz pierwszy tego dnia, wypełniło rześkie, czyste powietrze pachnące lasem i słońcem, chowającym się czasem za niegroźnymi chmurami. Od Suwałk pozostało nam już niewiele jazdy - ale świat za oknem tak szybko zaczął przybierać odmienne formy, że jazda wydała się pełniejsza w widoki, niż dotychczas. A może po prostu czuliśmy już ekscytację z faktu rychłego dotarcia na miejsce.
Mimo "nieskomplikowanej" infrastruktury drogowej w regionie, samo odnalezienie właściwego gospodarstwa wiązało się z chwilą pobłądzenia. Przedzierając się polną, kamienistą i wyboistą drogą przez krzaczory, dotarliśmy do pierwszego gospodarstwa agroturystycznego, gdzie dowiedzieliśmy się, że jedziemy do następnego, kawałek dalej. To dobrze, to wydawało się zbyt "nadmuchane" - z trzech sztucznych palm na obejściu jeszcze długo się naśmiewaliśmy. Nasze gospodarstwo okazało się leżeć między pagórkami, pomiędzy rozjazdami polnych dróg. Dojeżdżając na miejsce naszym oczom ukazał się bardzo miły widok - nieogrodzone siedlisko, bliskie naturze drewniane budownictwo, starodrzew okalający gospodarstwo, podmokła łączka i zagajniczek na prawo, pod domkiem, a na lewo brzeg jeziora wysypany piaskiem i otoczony naturalną łączką i trzcinami oraz wyjątkowo urokliwy, przerzedzony sosnowy lasek rosnący na wzgórzu przy jeziorze. Wjeżdżaliśmy na żwirowy podjazd ostrożnie, próbując nie przejechać pchającego się pod koła dużego psa o biszkoptowym umaszczeniu. Jego dwaj mniejsi i nierasowi towarzysze byli głośniejsi, acz bardziej rozważnie zachowywali bezpieczną odległość. Zatrzymaliśmy się.
Każdy z nas przy wysiadaniu został przez każdą z pociesznych psin dość swobodnie powitany; małe szczekały, ale od razu dały się pogłaskać, większy pies skakał i kąsał delikatnie. Okazał się "wyrośniętym" szczeniakiem, którego właścicielka wyczekiwała na dniach wizyty psiej treserki, co by go troszeczkę przytemperowała i ułożyła. Luna nikomu krzywdy nie zamierzała zrobić, mniejsze koleżanki Daga i Kika również.
Właścicielki nie zastaliśmy, przywitał się z nami jej mąż. Po krótkiej, życzliwej rozmowie, pokazał nam nasze pokoje i wspomniał o paru kwestiach organizacyjnych. Dostaliśmy, jak się okazało, lepsze pokoje z aneksami kuchennymi, bo nasze zajęli starsi Niemcy, z powodu jakiejś awarii we własnym. Prócz Niemców w gościach aktualnie przebywali Warszawiacy. Ani z jednymi, ani z drugimi w czasie pobytu nie asymilowaliśmy się nadmiernie, ale oczywiście też nikt nikomu nie przeszkadzał. Atmosfera od samego początku była tak miła i luźna, że wszyscy chyba czuli się dobrze i swobodnie. My na pewno. Rozgościliśmy się w pokojach i wyszliśmy na zewnątrz. Po krótkiej mżawce nasze gospodarstwo przepasała piękna tęcza. Później, na zdjęciach, dopatrzyłam się drugiej. Podczas fotografowania tęczy właśnie miałam pierwszą "próbę sił" z Lubym odnośnie ilości robionych zdjęć - było to zapowiedzią późniejszych niegroźnych utarczek, nabijania się i przekomarzania, jakimi próbował mnie "wyleczyć" z nałogu ;)
Dzień się kończył. Wyszliśmy jeszcze tylko na spacer po najbliższej okolicy - nad brzeg jeziora, później łąką w górę, pod sosnowy lasek. Widoki ubogacił nam niesamowicie efektowny zachód słońca - chyba najpiękniejszy za czas całego pobytu. Oświetlane ostatnimi promieniami słońca chmury tworzyły nad jeziorem krwiście czerwone smugi, które różowym światłem odbijała migocąca, ciemna tafla jeziora. Natura jest najlepszym projektantem i artystą...
Zmęczona podróżą, jak pozostali, dość szybko zawędrowałam do łóżka. W głowie pierwsze wrażenia dnia dzisiejszego roiły się naprzemiennie ze snuciem planów na dzień następny... A o nim jutro :)
Fajne zdjęcia, lustrzanką wychodzą ich setki, ja też tak miałem na początku teraz robię już mniej. Gdzieś trzeba je przechowywać a pochłaniają bardzo dużo miejsca :)
OdpowiedzUsuńKiedy relacji z kolejnych dni pobytu? pewnie jak ogarniesz zdjęcia :))
Pozdrawiam ;)
Relacja z następnego dnia zamieszczona :) Nie wiem, kiedy przejdzie mi z ilością robionych zdjęć, dusiłam w sobie tę potrzebę od dziecka :P
UsuńZdjęcia ogarnięte ;) Wstępna selekcja dokonana była jeszcze tam, na miejscu, po przerzuceniu na komputer usunęłam tylko te skrajnie nieostre. Za dużo ich na jakąkolwiek zabawę w edytowanie, a i odpowiedniego programu brak - zostaną naturalne i nietknięte :)
Również pozdrawiam :)