środa, 28 sierpnia 2013

Wczasy na Suwalszczyźnie - dzień III

Tego ranka obudziłam się bardzo wcześnie. Wyrywało mnie z łóżka, żeby zobaczyć wschód słońca z oddalonej od naszego siedliska o dwa kilometry Góry Cisowej. Poddałam się jednak, gdy do mojego pomysłu nie przekonałam rozespanego chłopaka - a sama nie miałabym sumienia iść, jakoś się o mnie martwi, gdy jesteśmy razem. Nie chciałam swoim samotnym wyjściem gwarantować sobie spapranej atmosfery na cały dzień. Odpuściłam zatem i położyłam się znowu spać. Wstaliśmy koło dziewiątej.

Zlot bociani

Po śniadaniu wyszliśmy się przejść. Doszliśmy niedaleko, bo tylko do rozwidlenia dróg, gdzie stanęliśmy jak wryci. Nad drzewami, niemal nad naszymi głowami, niziutko kołowało około 10 bocianów. Luby zrozumiał, że w takiej sytuacji aparat bardzo by mnie uszczęśliwił, z resztą - sam był pod tak wielkim wrażeniem tego, co zobaczyliśmy, że bez słowa pobiegł do gospodarstwa.

Nie było go dobrą chwilę; rozwidlenie okazało się być dalej, niż się spodziewaliśmy. W międzyczasie do kołujących bocianów dolatywały kolejne; gdy nazbierało się ich 16, jeden wyszedł z koła i poszybował na wschód. Pozostałe jak na komendę ułożyły się w luźny szyk i pofrunęły za nim. Chłopaka nie było widać. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą aparatu - boćki szybowały tak nisko... Z drugiej strony widziałam to na własne oczy, doświadczyłam tego całą sobą i wspomnienie tych chwil nie jest z rodzaju tych, o których się prędko zapomina. Wracałam powoli na rozwidlenie, by wyjść choć trochę biegnącemu chłopakowi naprzeciw. Wtedy dostrzegłam moje bociany kołującej dalej, nad polami. Chłopak dobiegł do mnie i razem udaliśmy się w stronę bocianiego zlotu. Tu niestety szybowały znacznie wyżej, mój aparat bez przybliżenia nie był w stanie zrobić im dobrego zdjęcia. Pozwoliłam sobie jednak zrobić ich całe mnóstwo, by choć na jednym było widać, że to w ogóle bociany, a nie jakieś gołębie... Już w domu, przeglądając fotografie, naliczyłam się 20 boćków.


Nie jest to może szalony wynik, jak na możliwości bocianie, ale ja pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego. W moich najbliższych okolicach ciężko na co dzień choć jednego bociana zobaczyć... Szkoda, że nie mogłam zostać dłużej i być świadkiem prawdziwego bocianiego sejmiku.

Nasze jezioro

Jezioro Sumowo nie należy do tych największych, ale jest bardzo urokliwe, a jego powierzchnia i okoliczne widoki starczają na parogodzinne dryfowanie kajakiem. Jest zarybione, można też się w nim kąpać.

Właśnie na kąpiel w jeziorze tego dnia była doskonała pogoda. Odzialiśmy się w stosowne stroje, wzięliśmy ręczniki i pałatkę do leżenia, ja dodatkowo porwałam przewodniki (nie lubię leżeć plackiem na słońcu). Doszliśmy nad brzeg jeziora gdzie ja, rozłożywszy pospiesznie graty, wlazłam zdecydowanie do wody. Okazała się zimna, ale nie lodowata. Nad znajomym brzegiem morza w Łebie zapewne wparowałabym z impetem między fale, tu jednak nie znałam podłoża i wolałam z ostrożnością stawiać krok po kroku. Dno okazało się bardzo łagodnie opadać w dół, z resztą jezioro ponoć w najgłębszym punkcie ma 8 m głębokości. Zaskoczeniem okazały się dla mnie natomiast podwodne rośliny, choć jako tako pousuwane w centralnym pasie zejścia do wody, to jednak czasem oplatające kostki i porywające klapki. A nadepnięcie gołą stopą na dno pełne mniejszych i większych istot żywych (małże i inne gadziny :)) jest, po paru latach braku styczności z jeziorami, specyficznym uczuciem :) W każdym razie o pływanie pokusiłam się tylko ja, Mój wszedł do wody po pas i zwiał, Starsza zamoczyła tylko stopy, jej chłopak zaś w ogóle z nami nie poszedł, wybierając przejażdżkę rowerową.

Po wyjściu z wody ległam na pałatce, i schnąc na słoneczku, wczytałam się w książkę. Więcej już do wody nie weszliśmy za czas całego pobytu, w sumie nie specjalnie; po prostu nie było okazji. Poszliśmy na chwilę do gospodarstwa po sandały, bo odpływające klapki były marnym pomysłem - i wróciliśmy stamtąd z kajakami. Zwodowaliśmy nasze środki transportu i wypłynęliśmy na jezioro. Siłę napędową stanowił Luby, ja z aparatem w dłoni wskazywałam mu, gdzie mógłby podpłynąć. Tak okrążyliśmy właściwie całe jezioro płynąc wzdłuż brzegu - od kwiatka do kwiatka, od trawki do trawki... Potem okazało się, że ze zdjęć nie wyszło żadne, bo przypadkowo ustawiłam zły tryb ;)


Po południu drugi raz udaliśmy się na jezioro, tym razem Starszej towarzyszył już Szymeon. Pływaliśmy aż do zachodu słońca, resztę wieczoru miło spędziliśmy przy ognisku, kiełbaskach i piwie.





Taka mała dygresja - przypomniało mi się, dlaczego Mojego mógł dzień wcześniej, podczas spaceru, boleć brzuch ;) Otóż chyba wracając z Szelmentu zahaczyliśmy o restaurację "Pod jelonkiem" w Jeleniewie (choć głowy nie daję sobie uciąć, że to było tego dnia - człowiek skutecznie wypiera ze świadomości nieprzyjemne wspomnienia ;)). Z racji przepełnionego ogródka weszliśmy do środka, gdzie przestrzenne wnętrze w barwach zgniłej zieleni naćkane było niewyszukanymi płaskorzeźbami w drzewie i motywami nawiązującymi do nazwy miejsca; na każdym stole stały nawet plastikowe jelonki oklejone słomą. No dobrze, nie nastawiajmy się, zajrzyjmy w kartę... Rodzeństwo zamówiło półmiski regionalne, ja z Szymeonem placki z dziczyzną. Przy barze (bo tam składało się zamówienie) zapytałam jeszcze, co to za rodzaj dziczyzny. Dowiedziałam się, że jeleń. Szymeon zaś początkowo miał ochotę na sielawę, ale przeszło mu, gdy dowiedział się, że jest mrożona (w sezonie!). Po jakimś czasie dostaliśmy nasze zamówienia. Placki ziemniaczane nie były złe w smaku, tylko w środku surowe. Gulasz miał mocno przyprawowy smak, niezły, ale zabijający smak potencjalnej dziczyzny, której skądinąd Szymeon znalazł na talerzu kawałków trzy, ja pięć - a w ogóle to smakowała jak rozgotowana wołowina. Jeleń chyba nie powinien tak smakować. Tak czy inaczej nasze dania były o niebo lepsze od "półmiska regionalnego" - żebym ja nie chciała skosztować czegoś z talerza Mojego, to się jeszcze nie zdarzyło. Pokusiłam się jedynie o kęsa kartacza, który zamiast normalnego mielonego mięsa w środku miał jakby mielonkę, po za tym, jak pozostałe "regionalne smaczki" walił starą fryturą. Ktoś, kto nie znał wcześniej prawdziwych smaków regionu, mógłby na zawsze się do nich zrazić; ja kartacze niegdyś jadłam, były pyszne. Babka ziemniaczana też nie wyglądała tak, jak powinna... W każdym razie nic dziwnego, że R. bolał brzuch. Mnie surowe placki nie ruszyły, sposobem żywienia już dawno uodporniłam sobie żołądek :)

Szczerze nie polecam nikomu tej restauracji, a już na pewno nie "półmisek regionalny". Nadmienię jeszcze tylko, że ze strony właścicieli dość bezczelne jest reklamowanie się w całym regionie (bo billboardy z ich reklamą widuje się tam co krok) hasłem: "Codziennie świeże ryby".


Tym niesmacznym akcentem zakończę, bo choć (nie na pewno) nie dotyczyło to nawet dnia trzeciego wyprawy, to jednak muszę wyrazić swoją opinię na temat tego miejsca. Po prostu szkoda niszczyć sobie prawdziwy smak Suwalszczyzny nieudanymi potrawami.

2 komentarze:

  1. To chyba całkiem spore jezioro, bardzo ładne widać nenufary. Szkoda, że nie było żadnych wodnych ptaków.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W linii prostej może mieć ok. 1km długości. Faktycznie, ptactwa wodnego się nie dopatrzyłam, ale jezioro jest bardziej otoczone polami uprawnymi niż niedostępnymi chaszczami i zadrzewieniami, ciężko by było o zaciszne miejsca lęgowe - tak mi się zdaje ;)

      Usuń