poniedziałek, 2 września 2013

Wczasy na Suwalszczyźnie - dzień V

Ponieważ spędziłam ten weekend zupełnie inaczej, niż planowałam (poza domem, ale nie w terenie), toteż, nie mając nic w temacie do napisania, powrócę do relacjonowania sierpniowych wczasów w Ścibowie ;)

Dnia piątego, a właściwie jeszcze wieczorem dnia poprzedniego, powzięłam stanowczy zamiar uprzedzenia w swoim wstawaniu wschodu słońca. Ponieważ jednak nie miałam zamiaru zaszantażować w perfidny sposób chłopaka (w stylu: "albo idziesz ze mną, albo pójdę tam sama" - tam, czyli na Górę Cisową, skąd bardzo chciałam zobaczyć słońce wschodzące nad Suwalskim Parkiem Krajobrazowym, a gdzie R. samej nie chciał mnie wypuszczać o tak "nieprzyzwoitej" porze), wybrałam się tylko kawałek od naszego gospodarstwa. O mało co nie udało mi się wybyć z domu na czas, bo ustawiony w komórce alarm zadzwonił, gdy schowane za widnokręgiem słońce malowało już krajobraz soczystymi barwami. Pospiesznie się ubrałam, chwyciłam aparat i wyleciałam cichcem z domu, zmierzając prosto przed siebie, za gospodarstwo, przez drogę i dalej, w pola - by uchwycić tę czarowną chwilę choć na jednej fotografii, bez zbędnego przekłamania kolorystycznego, co na szczęście mi się udało :)


Gdy wróciłam później do domu, poczułam rozkładające mnie z zaspania zmęczenie. Położyłam się na łóżku i przespałam jeszcze dobre cztery godzinki.


Tego dnia garaż z narzędziami został nam udostępniony, i po założeniu dętek, tudzież podmianie kół, skonstruowaliśmy z Lubym dwa rowery. W międzyczasie Starszyzna pojechała na zakupy do najbliższego sklepu w Jeleniewie. Po ich powrocie ustaliliśmy plan naszej dzisiejszej wycieczki rowerowej, z grubsza wiodącej "moimi" trasami, obczajonymi jeszcze w domu. Starszyzna wywlekła swoje drogie rowery ze stodoły, ja dostałam prawo wyboru jednego z dwóch przez nas przygotowanych. Wybrałam ten z koszmarnie scentrowanym kołem, którego udało się jednakowoż lepiej dopompować, poza tym wyczułam przerzutki - trzeba było tylko lewego przytrzymać prawą ręką i dopiero wtedy przekręcać, bo inaczej kręciła się cała rękojeść. Rower Mojego strzelał przy próbie zmian przerzutek, poza tym na takim flaku chyba nie byłabym w stanie jechać.

Jezioro Szurpiły

Jak zwykle niespiesznie wybyliśmy w trasę. Wyjechaliśmy na "główną polną", gdzie skierowaliśmy się w lewo, do asfaltu. Tam znowu skręciliśmy w lewo, by kawałek dalej odbić na "naszą" trasę. W zamiarze mieliśmy się dostać pod Górę Zamkową, pozostałości po grodzisku plemienia Jaćwingów. W pewnym miejscu jednak dojechaliśmy do rozdroża, gdzie udaliśmy się w błędnym kierunku ścieżką poznawczą "Na Górę Zamkową". Okazało się bowiem, że zamiast za parę minut dotrzeć do celu, skierowaliśmy się na Kazimierówkę, nadkładając całe kilometry trasy i okrążając jezioro Szurpiły o pięknej, malachitowej barwie swych wód.


Z racji ogólnego tempa nadawanego przez towarzystwo nie było mi dane zatrzymywać się co krok i uwieczniać zachwycające mnie widoki na zdjęciach. Nie jestem przez to w stanie dokładnie określić, w którym momencie rozkraczyły się do reszty dwa rowery... Za Kazimierówką zamieniłam się z Szymeonem, który musiał doświadczyć jazdy na moim wehikule, by zrozumieć, że donośne dźwięki przezeń wydawane to nie ocieranie koła o błotnik, a koła w ogóle. Tak więc już za Kazimierówką, może na wysokości miejscowości Szurpiły, może trochę dalej, po jednym z bardziej stromych i agresywnych zjazdów (podjazdów o tych cechach było jeszcze więcej ;)) koło zaczęło tak boksować, jakby zaraz się miało odkręcić lub złamać. Nie wiem, co tam przy nim wykombinowali faceci - trochę dokręcili, chyba też parę razy w nie mocniej grzmotnęli - w każdym razie zaczęło się kręcić, jak przedtem, co przynajmniej wróżyło jazdę w ogóle. Starsza zasiadła zatem na swoim drogim trekkingowym cacku i rzuciła hasło: "ruszamy", na co jej brat odparł z rozbawieniem, że ona to chyba nie... Nie wiemy, jak długo jechała na rozwalonej dętce. Tak czy inaczej cud, że nie pokancerowała koła, zjeżdżając z prędkością niemałą, krętą, kamienistą drogą. Dalej już jednak jechać nie miała.

Po namyśle i utarczkach słownych między zakochanymi postanowiono, że Starszyzna wraca te 10 kilometrów piechotką, taszcząc nowy rower Starszej i moje pokrzywione cudo. My z R. mieliśmy jeździć sobie dalej i niczym się nie przejmować. Więc pojechaliśmy... Nie daleko jednak, bo zgłodnieliśmy i urządziliśmy sobie postój na zjedzenie przygotowanych kanapek i nabranie apetytu na dalszą trasę.


Po postoju zdążyliśmy zaledwie zjechać z góry i dotrzeć do rozstaju dróg (i szlaków, tu mogliśmy odbić na rezerwat przyrody w Rutce), gdy po kontakcie telefonicznym ze Starszymi dowiedzieliśmy się, że mamy na nich czekać. Okazało się bowiem, że ci po drodze zahaczyli innych rowerzystów, parę, gdzie kobieta miała identyczny rower jak Aga, z niestandardową wielkością kół, i akurat mają przy sobie zapasową dętkę. Starszyzna, odkupiwszy ją zatem i wymieniwszy się uwagami dotyczącymi wczasów i restauracji w Jeleniewie, zmierzała teraz ku nam z powrotem. Gdy już do nas dotarli, skierowaliśmy się wszyscy na Górę Zamkową.

Góra Zamkowa

Nie będę teraz przytaczać naukowych danych dotyczących grodziska, każdy może sobie to znaleźć w internecie. W każdym razie, mimo czytania o tym archeologicznie ciekawym miejscu w przewodnikach i wcześniej na stronach internetowych, miałam blade pojęcie, gdzie się wybieramy. Jeszcze zostawiając pod schodkami rowery i Starszyznę myśleliśmy z R., że owe schodki prowadzą jedynie na widoczny nam pagórek i to ma być ta cała "Góra Zamkowa". Okazało się jednak, że pagórek zasłania nam nasz faktyczny cel - który okazał się dość wysoki i imponujący. Kamienno-ziemistymi schodkami, później polno-leśną ścieżką dotarliśmy na zalesiony szczyt góry, skąd roztaczały się fantastyczne widoki na otaczające nas zewsząd tafle jezior. Jaćwingowie nie bez powodu obrali w zamierzchłych czasach właśnie to wzniesienie na swoje grodzisko - wody stanowiły naturalną barierę dla wroga, co dodatkowo jeszcze spotęgowali odkrytą przez archeologów palisadą wokół wzgórza. Góra stanowiła nie tylko doskonały punkt obronny, a była centrum życia jaćwieskiego plemienia; dwa nieopodal znajdujące się wzniesienia nie bez powodu nazwane są "Górą Cmentarną" i "Górą Kościelną". Aż dziw bierze, że plemię tak po prostu przepadło w odmętach historii, nie zostawiając po sobie nic prócz czekających w ziemi na odkrycie pozostałości okazałych grodzisk, kurhanów, czy śladzie w obecnie funkcjonującym regionalnym nazewnictwie.

Tak czy inaczej, przez szmat czasu dobrze im się tu musiało żyć ;)


Wodziłki i Głazowisko Łopuchowskie

Nie bardzo był sens wracać do uwzględnianego w planach, a pominiętego w praktyce rezerwatu Rutka, zatem skierowaliśmy się do Wodziłek - jednej z nielicznych już w regionie wsi Staroobrzędowców, położonej pośrodku SPK. Tak na dobrą sprawę pośród obecnych mieszkańców już naprawdę nieliczni są praktykującymi Staroobrzędowcami, ale w centrum niewielkiej wioski stoi zabytkowa molenna, nadająca temu miejscu nieco nostalgiczną aurę.


Będąc na rowerach nie rozejrzeliśmy się zbytnio po okolicy, z resztą przez większość wycieczki chodziło bardziej o to, by pedałować, niż w zadumie zachwycać się nad każdym widokiem i ciekawostką. Pojechaliśmy zatem w stronę jeziora Hańcza, do Bachanowa, którego jednak się na miejscu za dużo nie naoglądaliśmy - coś tam prześwitywało nam zza drzew i domostw. Tak naprawdę, by móc podziwiać Hańczę, trzeba by udać się na przeciwny brzeg i wspiąć na Górę Leszczynową, tudzież dotrzeć do Starej Hańczy, gdzie z miejsca po dawnym dworze roztacza się widok na całe jezioro. My jednak podczas tej wyprawy czuliśmy już niemałe zmęczenie (Szymeon zwrócił mi moje cudem jeżdżące cacko) i powoli zataczaliśmy pętlę. Z Bachanowa skierowaliśmy się zatem na Łopuchowo, gdzie znajduje się jedno z trzech w okolicy głazowisko, objęte ochroną rezerwatową. Po paru pamiątkowych zdjęciach na głazie i w otoczeniu głazów, ruszyliśmy już całkiem w drogę powrotną - na Udziejek i dalej, gdzie ja już po drodze wysiadałam psychicznie i fizycznie, zsiadając z mojego zgrzypiaka przed każdym, najmniejszym wzniesieniem. I tak oto wreszcie dotarliśmy do naszego gospodarstwa, gdzie wieczorem, by tradycji stało się zadość, zjedliśmy kiełbaski do piwa (tym razem z grilla, i w towarzystwie karkówki). A ja, tradycyjnie, dorwałam zachód słońca spod naszego sosnowego lasku :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz