niedziela, 23 marca 2014

Marcówka w Pierwszy Dzień Wiosny

Warto czasem obejrzeć w telewizji w godzinach okołopołuniowych wiadomości przeznaczone dla rolników i hodowców. Dowiedziałam się z nich sporo ciekawych rzeczy, np o problemie w USA ze skupem tuczników z powodu jakiegoś nowego wirusa, który dziesiątkuje najmłodsze pokolenie trzody chlewnej (przeżywalność bliska zeru procent), oraz, że o ile w piątek i sobotę pogoda w moim regionie będzie wyśmienita, o tyle w niedzielę się pokićka i w następne dni będzie już tylko gorzej - tym samym ewentualne wycieczki dobrze by jednak przewidzieć na początek weekendu. Owa prognoza pogody była zatem moim argumentem w negocjowaniu z Bubem szczegółów wypadu poza miasto. Wątłym wprawdzie, bo oboje z przepowiadaczy pogody najczęściej się nabijamy, ale lepszym niż, dajmy na to, powoływanie się na prognozę Polsatu. W końcu ci wszyscy rolnicy muszą mieć jakieś dobre źródło informacji, inaczej wszyscy pomarlibyśmy z głodu.

Stało się zatem tak, że w piątkowy wieczór poszliśmy do kina na film "Witaj w klubie" (o ile za aktorem grającym bohatera głównego nie przepadam, a jego hollywoodzkiego uśmiechu szczerze nie lubię, o tyle w filmie tym pokazał prawdziwą klasę i kunszt gry aktorskiej, czego bym się po nim nie spodziewała - no i charakteryzatorzy przyżółcili mu te jego śnieżnobiałe ząbki ;)), natomiast w sobotni poranek ostatecznie wyzyskałam akceptację planu "wyprawy" w Dolinki Podkrakowskie. Uff :)

Wypad okazał się mieć naprawdę więcej wspólnego z przyzwoitą wyprawą niźli zwykłą wycieczką. Uwidziałam sobie bowiem wzięcie psa, który nie umie podróżować środkami komunikacji zbiorowej, nienawidzi kagańca a poza tym wszystkim nigdy nie był poza domem dłużej jak 4-5 godzin (kiedy go zamknęłam na podwórku i o nim zapomniałam...). Nijak ma się to jednak do jego kundlowatego usposobienia i predyspozycji w postaci zwinności, niespożytych sił witalnych i energii, nadpobudliwości - żebym wiedziała wcześniej, że to jest pies stworzony do życia na wsi, nie w mieście - może bym rozważyła oddanie go do schroniska po ustaniu zagrożenia zalaniem tegoż, spowodowanego alarmem powodziowym, w wyniku czego psiak do mnie trafił na przechowanie... Biorąc pod uwagę powyższe, w tym roku postanowiłam nieco Gacka uszczęśliwić i dać mu namiastkę poczucia wolności. Chciałabym, żeby docelowo mógł on ze mną jeździć na wszelkiego rodzaju wypady, żeby łaził ze mną po lasach, gonił wiewiórki, hasał po krzakach i spał przy mnie pod gwiazdami. Ale od czegoś trzeba zacząć. Wypad za miasto z Lubym wydawał się okazją doskonałą. Eh... A skoro już Gacław miał jechać, przemyciłam też w planach obecność jego starszej koleżanki, rasowo miastowej jamniczki, gotowa na noszenie jej przez cały dzień na rękach, kiedy to zabrakłoby jej chodnika czy ścieżki, miałaby się zaprzeć czterema koślawymi nóżkami i zbuntować, że przez trawy i chaszcze to ona dziękuje... No więc "wyprawiliśmy się" - ja, chłopak i dwa psiaki.

Kagańce (materiałowy i plastikowy) wzięte do przyuczania dla Gacka okazały się nieprzydatne. Nie, nie był aniołkiem - podróż w pierwszą stronę kolejno dwoma zatłoczonymi autobusami, w których prócz ścisku panował też zaduch i gorąc, było drogą przez mękę. Wciąż się baliśmy, że psiak spanikuje i się komuś odwinie niezabezpieczonym pyskiem... Ale kagańce jednym ruchem łapy zsuwał z pyska, jak bym ich ciasno nie zapięła. R. pilnował zatem, by mój mały chłopiec łeb miał daleko od kończyn pasażerów, ja natomiast zajęta byłam trzymaniem Nitki - bo co jak co, ale w autobusie ona inaczej podróżować nie będzie, jak właśnie na rękach. Jechaliśmy tak we czworo w dziwnych pozycjach, a ja niecierpliwie liczyłam przystanki... Jeden, drugi, szósty... A tu najpierw 10, później 15. Łącznie godzina jazdy.

Wszyscy z ulgą wysiedliśmy z autobusu. Zgrzani, mokrzy i zmęczeni. Ale też jakoś tak mocno zadowoleni, w końcu się udało i obeszło bez żadnych nieprzyjemności, a tu pogoda fantastyczna, psy już przeczuwające, że ten dzień spędzą w ciekawy sposób - Nitka, choć miastowa, szczenięctwo i młode lata spędziła na wsi i widać było, że gdzieś tam odżyły w niej wspomnienia, rozbudzane przez zapach czystszego powietrza, pól i gospodarstw. Poszliśmy więc naprzód, ciągnięci przez psiaki na smyczach, które gnały przed siebie z wywalonymi jęzorami. Gdy już doszliśmy na drogę z zakazem wjazdu dla samochodów, psy mogły zostać spuszczone. Weszliśmy w Wąwóz Bolechowicki.

Dobór miejsca był nieprzypadkowy. Chodziło o możliwie najszybszy dojazd i w miarę ułatwiony wczesny powrót (a więc niezbyt długa trasa), bo tego dnia chciałam jeszcze zdążyć odebrać, przed zamknięciem punktu odbioru pewnego sklepu internetowego, a więc przed siedemnastą, zamówionego grilla elektrycznego. Równocześnie chciałam też pokazać po prostu Mojemu miejsce, w którym sama byłam po raz pierwszy w zeszłym roku i które mnie już na wejściu urzekło - bo choć Wąwóz Bolechowicki (Dolina Bolechowicka) jest naprawdę króciuteńki, to już na wejściu, czyli u wylotu, imponujące skały tworzą słynną Bramę Bolechowicką, zapraszającą w naprawdę magiczny, zielony zakątek, z wartkim potokiem niosącym swe wody dnem wąwozu, pośród łączek i porozrzucanych na nich mniejszych i większych głazów, otoczonych stromymi skalistymi zboczami.
tak Brama zaprezentowała mi się za pierwszym razem, w zeszłym roku :)
Nie byliśmy w dolince sami, ale to zupełnie nie przeszkadzało. Poszliśmy niespiesznie przed siebie, rozglądając się i zbaczając na boki z wydeptanej "głównej" ścieżki. Psiaki radośnie biegały - Nitka z typowym dla siebie zachowaniem Pani na Nowych Włościach, Gacław ot tak, po prostu, szybko, zwinnie i beztrosko. To ostatnie określenie z resztą dobrze oddaje to, jak psiurek się zachowywał przez większość czasu; o ile w kamienicy ma lęk wysokości i nie przepada za wychodzeniem na balkon, tu zaskoczył mnie swoją śmiałością w zwinnym wyskakiwaniu po najbardziej stromych skałkach. Wyglądał momentami jak mocno włochata, zmutowana kozica. Widać w tym wszystkim było jednak jego sprawność fizyczną (jakby tak zliczyć, ile km pokonał łącznie, to wyszłoby tego naprawdę sporo), przez co spokojnie wspinaliśmy się za nim, pozwalając mu na swobodę i tylko czasem ostrzegawczo podnosząc głos, gdy zdawało się, że spadnie. Jamniczka biegała za młodszym kolegą, zadziwiając mnie swoim samozaparciem; naprawdę w jej przypadku byłam przekonana, że będę ją nosić pod pachą, a tu okazuje się ona być niezgorszym potencjalnym towarzyszem wypraw, jak Gacek. Oczywiście poza faktem, że niekontrolowanie zjeżdżając ze stromego zbocza harata sobie podwozie wszystkimi nierównościami i ostrościami podłoża. I tym, że jest postrzelona, nierozważna i miewa fobie i lęki, co w terenie może być trudne do opanowania. Ale kto wie, może i ona mi kiedyś potowarzyszy... Tego dnia oba były szczęśliwe. My też :)



Wiosna w dolince nie zagościła jeszcze w pełni - rośliny podszytu dopiero wschodzą, choć zbocza gdzieniegdzie okryte były połaciami przylaszczek, a niektóre drzewa i krzewy ozdobione były delikatną, zieloną mgiełką. Na skałach wygrzewały się za to pod promieniami wiosennego słońca młodziutkie świderki rozchodników i rozetki rojników. W takich okolicznościach odpoczywaliśmy i chłonęliśmy widoki najpierw na skałach z jednej strony Bramy, w drodze powrotnej po stronie przeciwległej. Obeszliśmy bowiem dolinkę tak jakby dookoła - tj najpierw szliśmy dołem, później górą po stronie prawej, później znów dołem, a potem górą po stronie drugiej, już nie zboczem tylko w ogóle poza dolinką i jej drzewostanem, skrajem łąk i pól, prawie że do domostw którejś miejscowości i na końcowym odcinku trasy znów przy krawędzi doliny, na skały Bramy, w dół i znów przez wylot Wąwozu. Spacerowanie zajęło nam trochę czasu, ale też nie sprawdziliśmy sobie zawczasu połączenia powrotnego, więc u wylotu doliny spędziliśmy dobrą chwilę na postoju na psi posiłek, siedzenie i luźne rozmowy. Potem kolejną chwilę na przystanku autobusowym, gdzie w oczekiwaniu na autobus jedliśmy zakupione w pobliskim sklepie bułki z szynką i obserwowaliśmy grupkę gimnazjalistek, które wcześniej co jakiś czas w Wąwozie nam się objawiały (wizualnie lub akustycznie).

widok na żywo fantastyczny, zdjęcie fatalne - telefon komórkowy :/


Zajęliśmy w autobusie miejsca siedzące, psiaki na kolanach... Jazda była komfortowa - do czasu. W pewnym momencie okazało się, że ma mnie kosztować kupę nerwów i 120zł. Kontrola biletów, a ja jechałam na miesięcznym, nie strefowym... Ten przydługawy i obfitujący w przykre doznania kawałek dnia najchętniej wycięłabym, także nie będę się jeszcze teraz nad sobą pastwić. Wystarczy mi świadomość, że ta nieplanowana "opłata" za pobyt w Dolinkach Podkrakowskich destabilizuje mój skromny budżet i stawia pod znakiem zapytania wiosenny zlot Recona. Normalnie nie wiem, co zrobię... Ale mam trochę czasu na myślenie o tym. Tymczasem jechałam dalej, rozwalona, wściekła i rozżalona, z R. i psami bez kagańców (kontrolerzy zwrócili uwagę i na to, "łaskawie" nie wlepiając mi dodatkowej opłaty za przewóz zwierząt w nieprzepisowy sposób). Czasu było mało, a trzeba było jeszcze odebrać ten nieszczęśliwie zamówiony grill, którego to, przy nagłej niedomodze budżetowej, nie brałabym wcale. Kolejna żmudna podróż z psiakami na drugi koniec miasta, a potem, już z grillem, na trzeci koniec, do domu... Gdyby na tym miał się zakończyć ten dzień, byłoby to zdecydowanie kiepskie zakończenie. Postanowiliśmy z R. jednak wieczorem przetestować mój prodietetyczny zakup - i w ten sposób otworzyliśmy oficjalnie tegoroczny sezon grillowy :) Wieczorem, przy świetle stuwatowej żarówki, zwisającej z kabla przewieszonego przez gałąź podwórkowego świerka, doglądałam wraz z R. pięknie pachnącej karkówki, cielęcinki i piersi z kurczaka, w międzyczasie pichcąc grzanki z mozarellą, pomidorem i bazylią. Powietrze przepełniały zapachy, rozmowy z pozostałymi biesiadnikami (mama i Młoda ze Swoim) i jakaś nuta z radia w tle. Zamarynowana dzień wcześniej cielęcina była naprawdę smakowita, kurczak zrobił się spodziewanie szybko, karkówka - świeżo kupiona - nie zdążyła przejść przyprawami i smakowała trochę jak opiekany zwierz (zaskakujące ;)). Letni wietrzyk miło muskał skórę, nie powodując uczucia gęsiej skórki. Ahh, ta wiosna... :)

2 komentarze:

  1. Pamiętaj by zabezpieczyć psiaki przed kleszczami jeśli bierzesz je w teren. Sam mam kanapowca, który chodzi tylko po mieście, ale wygląda i działa jak szczotka, która prawie codziennie przynosi kleszcza do domu. Raz już był odratowany, ale każdy spacer to dla niego jak rosyjska ruletka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie wczoraj miałam chwilę załamania nerwowego - mama, wyrywając Gackowi kleszcza nabytego jeszcze dzień przed wyprawą, na naszym miejskim, przykamienicznym podwórzu (!), urwała go bez aparatu gębowego. Kleszcz w nieciekawym miejscu, bo na policzku, który wczoraj spuchł i uformował się w czerwoną, twardą gulę. W ranie została głowa i obawiam się, że porcja wymiocin. Obserwuję psiaka, ale dziś wygląda to lepiej, ten jest radosny i temperatury nie ma. Na dniach idę z nim i drugim psem do weterynarza, żeby podał im naskórne krople na wszelkiego rodzaju łażące dziadostwa...

      Usuń