Stało się zatem tak, że w piątkowy wieczór poszliśmy do kina na film "Witaj w klubie" (o ile za aktorem grającym bohatera głównego nie przepadam, a jego hollywoodzkiego uśmiechu szczerze nie lubię, o tyle w filmie tym pokazał prawdziwą klasę i kunszt gry aktorskiej, czego bym się po nim nie spodziewała - no i charakteryzatorzy przyżółcili mu te jego śnieżnobiałe ząbki ;)), natomiast w sobotni poranek ostatecznie wyzyskałam akceptację planu "wyprawy" w Dolinki Podkrakowskie. Uff :)
Wypad okazał się mieć naprawdę więcej wspólnego z przyzwoitą wyprawą niźli zwykłą wycieczką. Uwidziałam sobie bowiem wzięcie psa, który nie umie podróżować środkami komunikacji zbiorowej, nienawidzi kagańca a poza tym wszystkim nigdy nie był poza domem dłużej jak 4-5 godzin (kiedy go zamknęłam na podwórku i o nim zapomniałam...). Nijak ma się to jednak do jego kundlowatego usposobienia i predyspozycji w postaci zwinności, niespożytych sił witalnych i energii, nadpobudliwości - żebym wiedziała wcześniej, że to jest pies stworzony do życia na wsi, nie w mieście - może bym rozważyła oddanie go do schroniska po ustaniu zagrożenia zalaniem tegoż, spowodowanego alarmem powodziowym, w wyniku czego psiak do mnie trafił na przechowanie... Biorąc pod uwagę powyższe, w tym roku postanowiłam nieco Gacka uszczęśliwić i dać mu namiastkę poczucia wolności. Chciałabym, żeby docelowo mógł on ze mną jeździć na wszelkiego rodzaju wypady, żeby łaził ze mną po lasach, gonił wiewiórki, hasał po krzakach i spał przy mnie pod gwiazdami. Ale od czegoś trzeba zacząć. Wypad za miasto z Lubym wydawał się okazją doskonałą. Eh... A skoro już Gacław miał jechać, przemyciłam też w planach obecność jego starszej koleżanki, rasowo miastowej jamniczki, gotowa na noszenie jej przez cały dzień na rękach, kiedy to zabrakłoby jej chodnika czy ścieżki, miałaby się zaprzeć czterema koślawymi nóżkami i zbuntować, że przez trawy i chaszcze to ona dziękuje... No więc "wyprawiliśmy się" - ja, chłopak i dwa psiaki.
Kagańce (materiałowy i plastikowy) wzięte do przyuczania dla Gacka okazały się nieprzydatne. Nie, nie był aniołkiem - podróż w pierwszą stronę kolejno dwoma zatłoczonymi autobusami, w których prócz ścisku panował też zaduch i gorąc, było drogą przez mękę. Wciąż się baliśmy, że psiak spanikuje i się komuś odwinie niezabezpieczonym pyskiem... Ale kagańce jednym ruchem łapy zsuwał z pyska, jak bym ich ciasno nie zapięła. R. pilnował zatem, by mój mały chłopiec łeb miał daleko od kończyn pasażerów, ja natomiast zajęta byłam trzymaniem Nitki - bo co jak co, ale w autobusie ona inaczej podróżować nie będzie, jak właśnie na rękach. Jechaliśmy tak we czworo w dziwnych pozycjach, a ja niecierpliwie liczyłam przystanki... Jeden, drugi, szósty... A tu najpierw 10, później 15. Łącznie godzina jazdy.
Wszyscy z ulgą wysiedliśmy z autobusu. Zgrzani, mokrzy i zmęczeni. Ale też jakoś tak mocno zadowoleni, w końcu się udało i obeszło bez żadnych nieprzyjemności, a tu pogoda fantastyczna, psy już przeczuwające, że ten dzień spędzą w ciekawy sposób - Nitka, choć miastowa, szczenięctwo i młode lata spędziła na wsi i widać było, że gdzieś tam odżyły w niej wspomnienia, rozbudzane przez zapach czystszego powietrza, pól i gospodarstw. Poszliśmy więc naprzód, ciągnięci przez psiaki na smyczach, które gnały przed siebie z wywalonymi jęzorami. Gdy już doszliśmy na drogę z zakazem wjazdu dla samochodów, psy mogły zostać spuszczone. Weszliśmy w Wąwóz Bolechowicki.
Dobór miejsca był nieprzypadkowy. Chodziło o możliwie najszybszy dojazd i w miarę ułatwiony wczesny powrót (a więc niezbyt długa trasa), bo tego dnia chciałam jeszcze zdążyć odebrać, przed zamknięciem punktu odbioru pewnego sklepu internetowego, a więc przed siedemnastą, zamówionego grilla elektrycznego. Równocześnie chciałam też pokazać po prostu Mojemu miejsce, w którym sama byłam po raz pierwszy w zeszłym roku i które mnie już na wejściu urzekło - bo choć Wąwóz Bolechowicki (Dolina Bolechowicka) jest naprawdę króciuteńki, to już na wejściu, czyli u wylotu, imponujące skały tworzą słynną Bramę Bolechowicką, zapraszającą w naprawdę magiczny, zielony zakątek, z wartkim potokiem niosącym swe wody dnem wąwozu, pośród łączek i porozrzucanych na nich mniejszych i większych głazów, otoczonych stromymi skalistymi zboczami.
tak Brama zaprezentowała mi się za pierwszym razem, w zeszłym roku :) |
Wiosna w dolince nie zagościła jeszcze w pełni - rośliny podszytu dopiero wschodzą, choć zbocza gdzieniegdzie okryte były połaciami przylaszczek, a niektóre drzewa i krzewy ozdobione były delikatną, zieloną mgiełką. Na skałach wygrzewały się za to pod promieniami wiosennego słońca młodziutkie świderki rozchodników i rozetki rojników. W takich okolicznościach odpoczywaliśmy i chłonęliśmy widoki najpierw na skałach z jednej strony Bramy, w drodze powrotnej po stronie przeciwległej. Obeszliśmy bowiem dolinkę tak jakby dookoła - tj najpierw szliśmy dołem, później górą po stronie prawej, później znów dołem, a potem górą po stronie drugiej, już nie zboczem tylko w ogóle poza dolinką i jej drzewostanem, skrajem łąk i pól, prawie że do domostw którejś miejscowości i na końcowym odcinku trasy znów przy krawędzi doliny, na skały Bramy, w dół i znów przez wylot Wąwozu. Spacerowanie zajęło nam trochę czasu, ale też nie sprawdziliśmy sobie zawczasu połączenia powrotnego, więc u wylotu doliny spędziliśmy dobrą chwilę na postoju na psi posiłek, siedzenie i luźne rozmowy. Potem kolejną chwilę na przystanku autobusowym, gdzie w oczekiwaniu na autobus jedliśmy zakupione w pobliskim sklepie bułki z szynką i obserwowaliśmy grupkę gimnazjalistek, które wcześniej co jakiś czas w Wąwozie nam się objawiały (wizualnie lub akustycznie).
widok na żywo fantastyczny, zdjęcie fatalne - telefon komórkowy :/ |
Zajęliśmy w autobusie miejsca siedzące, psiaki na kolanach... Jazda była komfortowa - do czasu. W pewnym momencie okazało się, że ma mnie kosztować kupę nerwów i 120zł. Kontrola biletów, a ja jechałam na miesięcznym, nie strefowym... Ten przydługawy i obfitujący w przykre doznania kawałek dnia najchętniej wycięłabym, także nie będę się jeszcze teraz nad sobą pastwić. Wystarczy mi świadomość, że ta nieplanowana "opłata" za pobyt w Dolinkach Podkrakowskich destabilizuje mój skromny budżet i stawia pod znakiem zapytania wiosenny zlot Recona. Normalnie nie wiem, co zrobię... Ale mam trochę czasu na myślenie o tym. Tymczasem jechałam dalej, rozwalona, wściekła i rozżalona, z R. i psami bez kagańców (kontrolerzy zwrócili uwagę i na to, "łaskawie" nie wlepiając mi dodatkowej opłaty za przewóz zwierząt w nieprzepisowy sposób). Czasu było mało, a trzeba było jeszcze odebrać ten nieszczęśliwie zamówiony grill, którego to, przy nagłej niedomodze budżetowej, nie brałabym wcale. Kolejna żmudna podróż z psiakami na drugi koniec miasta, a potem, już z grillem, na trzeci koniec, do domu... Gdyby na tym miał się zakończyć ten dzień, byłoby to zdecydowanie kiepskie zakończenie. Postanowiliśmy z R. jednak wieczorem przetestować mój prodietetyczny zakup - i w ten sposób otworzyliśmy oficjalnie tegoroczny sezon grillowy :) Wieczorem, przy świetle stuwatowej żarówki, zwisającej z kabla przewieszonego przez gałąź podwórkowego świerka, doglądałam wraz z R. pięknie pachnącej karkówki, cielęcinki i piersi z kurczaka, w międzyczasie pichcąc grzanki z mozarellą, pomidorem i bazylią. Powietrze przepełniały zapachy, rozmowy z pozostałymi biesiadnikami (mama i Młoda ze Swoim) i jakaś nuta z radia w tle. Zamarynowana dzień wcześniej cielęcina była naprawdę smakowita, kurczak zrobił się spodziewanie szybko, karkówka - świeżo kupiona - nie zdążyła przejść przyprawami i smakowała trochę jak opiekany zwierz (zaskakujące ;)). Letni wietrzyk miło muskał skórę, nie powodując uczucia gęsiej skórki. Ahh, ta wiosna... :)
Pamiętaj by zabezpieczyć psiaki przed kleszczami jeśli bierzesz je w teren. Sam mam kanapowca, który chodzi tylko po mieście, ale wygląda i działa jak szczotka, która prawie codziennie przynosi kleszcza do domu. Raz już był odratowany, ale każdy spacer to dla niego jak rosyjska ruletka.
OdpowiedzUsuńWłaśnie wczoraj miałam chwilę załamania nerwowego - mama, wyrywając Gackowi kleszcza nabytego jeszcze dzień przed wyprawą, na naszym miejskim, przykamienicznym podwórzu (!), urwała go bez aparatu gębowego. Kleszcz w nieciekawym miejscu, bo na policzku, który wczoraj spuchł i uformował się w czerwoną, twardą gulę. W ranie została głowa i obawiam się, że porcja wymiocin. Obserwuję psiaka, ale dziś wygląda to lepiej, ten jest radosny i temperatury nie ma. Na dniach idę z nim i drugim psem do weterynarza, żeby podał im naskórne krople na wszelkiego rodzaju łażące dziadostwa...
Usuń