czwartek, 13 marca 2014

Misja warszawska

Krakowski dworzec bardzo się zmienił. Właściwie to nawet czuję swego rodzaju dumę, że wreszcie oto ktoś coś zaprojektował w istniejącej, ciasnej przestrzeni miejskiej - i zrobił to z głową. Po długim czasie błądzenia w labiryncie tuneli, obejść i przekierowań, mających doprowadzić podróżującego do konkretnego peronu, z niemałą satysfakcją zapoznałam się teraz z czytelnym planem krakowskiego dworca kolejowego. Pociąg mieliśmy mieć pięć minut po siódmej, ja przyjechałam wcześniej, przed chłopakiem - zdążyłam więc się napatrzeć i nazwiedzać.

Przede wszystkim do "budynku" dworca kolejowego można dostać się prawie od razu z pętli autobusowej, zlokalozowanej z resztą przy dworcu autobusowym - także i z tegoż jest tu dosłownie parę kroków. Z resztą, jak nie autobusem, można zawsze tu dotrzeć tramwajem - ot, ruchomymi schodami zaraz obok wejścia w dół i jesteśmy w podziemnym tunelu "szybkiego tramwaju". Jeśli jednak zamierzamy akurat udać się na Stare Miasto, lub też - na "szoping", proszę bardzo - wystarczy przejść halę główną na przestrzał i oto znajdujemy się w Galerii Krakowskiej. Choć i w hali dworca sklepów czy restauracji nie brakuje. A jak interesuje nas konkretny peron, to którymiś schodami - do wyboru oczywiście ruchome i zwykłe - w górę, tam gdzie wskazuje nas odpowiednia tabliczka. Chyba że mamy dużo czasu do odjazdu a na łażenie nie mamy ochoty - zejdźmy zatem na boczek, do obszernej i ładnie urządzonej poczekalni... Naprawdę, dawno nie widziałam zrealizowanego tak funkcjonalnego projektu. Jako Krakuska jestem zadowolona :)

A jakby ktoś chciał pozwiedzać - tu galerie zdjęciowe ze strony oficjalnej dworca :)


Napatrzyłam się, póki mogłam; za niecałe 4 godziny miałam się bowiem znaleźć na dworcu, który estetyką i funkcjonalnością nie grzeszy... Choć chłód, smród, mroki tuneli rozświetlane zimnym światłem buczących jarzeniówek i napuszone gołębie siadające wszędzie tam, gdzie się da, też mają swój klimat ;) Tymczasem zadzwonił chłopak, który dotarł już na peron i na mnie czekał. Wyjechałam ruchomymi schodami, zlokalizowałam go i udaliśmy się w swoim kierunku, by wsiąść razem do mającego odjechać już niedługo pociągu. Przeszliśmy przez jeden wagon, zszokowani wyglądem podstawionego składu; Przewozy Regionalne też postanowiły postawić na nowoczesność i jakość obsługi... Ciekawe tylko, ile takich składów mają... W wagonie nie było już wolnych dwóch miejsc obok siebie, przeszliśmy więc dalej; trafiliśmy do wagonu restauracyjnego... I tam zostaliśmy, bo okazało się być tam przyjemnie, cicho i przestronnie, a przy tym wystarczająco intymnie - część stricte restauracyjna oddzielona była od miejsc siedzących przeszkleniem. Podróż spędziliśmy zatem w naprawdę komfortowych warunkach, fundując sobie po drodze po kawie z ekspresu (herbatniczki gratis). Wyśmienita pogoda tego dnia okazała się być rozciągnięta na większą część Polski niźli Kraków, także z lekką tęsknotą wgapiałam się w mijane krajobrazy... Początkowo to szyby  okien mijanych domków skrzyły odbitymi promieniami słońca, błyskały blaszane zakończenia kominów, anteny. Później krajobraz wiejski coraz bardziej ustępował polom, ugorom, zadrzewieniom śródpolnym i lasom, spłaszczał się też w miarę upływu czasu. Teraz to na pniach drzew słońce malowało wirujące i wędrujące po korze, rozświetlone plamki. Dzień był wręcz wymarzony na jakiś wypad, na samotną wędrówkę pośród tych pól i lasów... Ale nie mogłam sobie pozwolić na nadmierną nostalgię - byłam na misji;)

Zadanie, jakie miałam tego dnia do wykonania, to dotrzeć do Warszawy wraz z Lubym jako jego skuteczny "odwracacz uwagi" od problemu; miał on tego dnia próbować jeszcze cokolwiek wskórać w dziekanacie swojej dotychczasowej uczelni, w której to (zasadniczo to chyba głównie przez pomyłkę wykładowcy, który w systemie elektronicznym pomylił się przy wpisie i nie zaliczył Mojemu przedmiotu) podjęto decyzję o skreśleniu Lubego z listy studentów. Szanse na zmienienie tego stanu rzeczy były już niestety właściwie żadne, ale chodziło przynajmniej o to, by spróbować - oraz by w razie niepowodzenia złożyć podanie o zwrot wpłaconego już czesnego. A na ponowne przyjęcie na studia Luby może się starać za rok.
W całej tej mocno stresującej sytuacji potrzebował on właśnie mnie - bo nikt lepiej nie potrafi zawracać czyichś czterech liter swoimi problemami i przemyśleniami ode mnie :P Pozrzędziłam mu zatem trochę o lesie, podpytałam, czy będę mogła wysiać w okolicy jego domu (w takim lasku) czosnek niedźwiedzi, posadzić topinambur, czy czasem nie kwitnie już u nich na łączce podbiał, czy znajdzie się jakaś brzoza czy klon... Czy nie wybrał by się ze mną na zlot, a tam, a gdzie indziej, a w niedzielę, czy ma kartkę i długopis, czy wziął aparat, i tak dalej... Słowem (albo paroma :P) - podróż upłynęła szybko ;)

Z warszawskiego Dworca Centralnego skierowaliśmy się w stronę metra. Już w nim zjadłam przygotowaną przez mamę chłopaka kanapkę (w prowiancie znalazłam jeszcze 3 kanapki, 2 gruszki i cukierki). Pierwszy raz jechałam metrem, jakoś mnie to nadmiernie nie ekscytowało, choć oczywiście w momencie przechodzenia przez bramki (trzeba tam wsunąć i odebrać bilet komunikacji miejskiej, zanim się przejdzie) z rozpędu i roztargnienia nie bardzo mi to wyszło. Wysiedliśmy stację dalej, niż to ma w zwyczaju robić chłopak, gdy jest na zjeździe - czasu mieliśmy sporo. Przede wszystkim R. miał złożyć podania w dziekanacie, ale też odebrać indeks, dorwać koło pierwszej wykładowcę, co to popełnił pomyłkę, uzyskać poprawny wpis w indeksie, z tym to dowodem iść do dziekanatu i płaszczyć się przed Najbardziej Decyzyjną Personą - sekretarką. Nie powiem, by te wszystkie działania poszły sprawnie... Po drodze wynikły jeszcze drobne komplikacje, jeszcze trzeba było udać się do ksera, potem jeszcze dorwać prodziekana, potem czekać nie wiadomo na co... Wreszcie sekretarka zlitowała się nad nami i powiedziała, że co prawda decyzji oficjalnej jeszcze dziekan nie wydał, ale żeby R. się raczej nie łudził. Koło godziny drugiej udaliśmy się zatem jeszcze na obiad do stołówki, bo zgłodniałam. Zjadłam całkiem smaczną wieprzowinę w sosie z jabłkami i goździkami, skubnęłam niesmaczne brokuły i zostawiłam niejadalne ziemniaki. Po tym drugą część dnia mieliśmy już spędzić na "zwiedzaniu".

Nie bardzo mam w tym miejscu o czym opowiedzieć... Choćbym nie wiem, jak się starała, to nie byłam w stanie dostrzec nic naprawdę ciekawego w tym mieście; nie podoba mi się jego architektura, jego atmosfera, zieleń miejska, rozmieszczenie strategicznych punktów (w tym gastronomia ;)) - no po prostu niczym ale to niczym mnie nie rusza. Nawet Łazienki wydały mi się jakieś takie nieszczególne, choć przecież kiedyś mi się w nich podobało - może to przez masakryczną liczbę szkolnych grup zwiedzających i fakt, że te urocze wiewiórki mogę obserwować również u siebie w parku, a w ogóle to ten "mój" wydaje mi się bardziej przytulny - nie jest tak geometryczny, alejki ma wąskie i pokręcone, a te "łazienkowskie" skojarzyły mi się z układem Cmentarza Rakowickiego. Porobiłam zdjęcia głównie ptactwu. Dłuższą chwilę odpoczywaliśmy na schodkach przed wodą - przyjemne miejsce, ale wolałabym w tym czasie posiedzieć nad jakąś dziką rzeką... W ogóle wolałabym się zamienić z kimś kto mógł ten dzień spędzić w bardziej naturalnych okolicznościach przyrody. Wciąż tęskniłam do lasu.

Po Łazienkach skierowaliśmy się w stronę warszawskiej Starówki; na Nowym Świecie wstąpiliśmy do jakiegoś lunch baru, R. zamówił sobie burgera z frytkami i herbatę; ja nie miałam wówczas jeszcze na nic ochoty i nawet widok ociekającej sokiem własnym, smażonej wołowinki wystającej z buły nie rozbudził mojego apetytu, choć gdzieś tam pojawiała się czasem myśl o chińszczyźnie lub takich pierożkach tajskich maczanych w sosie sojowym... Kurczę, odkąd jestem na diecie, mój organizm zaczyna mieć jakieś dziwne zachcianki :) [wczoraj tak miałam smaka na "surowe" mięso, że kupiłam sobie 5 plasterków zabójczo drogiej szynki włoskiej - taka dygresja ;)]

Dotarliśmy w końcu w jedyne chyba miejsce w Warszawie, które mi się podoba. O ile się nie mylę, Krakowskie Przedmieście... ;) Nie wiem, chyba po prostu układ kamieniczek tutaj jest bardziej taki "krakowski", przytulny i kameralny. Cała nasza uwaga skoncentrowała się jednak na poszukiwaniu czegoś, co mogłabym zjeść i na co miałabym ochotę na podwieczorek. Wymarzyło mi się ciasto drożdżowe ze śliwką lub rabarbarem. Wchodziliśmy do cukierni, stawaliśmy przed kolejnymi restauracjami i studiowaliśmy menu... Chłopak miał coraz bardziej żałosną minę, gdy zniesmaczona i zła odchodziłam dalej. Pośród dostępnej oferty nie umiałam wybrać. Skończyło się na tym, że zjadłam w autobusie dwa z wziętych przeze mnie z domu pierniczków z lukrem o posmaku mięty. Musieliśmy już bowiem kończyć nasze "zwiedzanie", by zdążyć na pociąg powrotny - skądinąd ten sam, którym tu przyjechaliśmy, co spowodowało automatyczny wybór wagonu restauracyjnego jako dogodnego do jazdy :)

Tym razem nie było już oglądania widoków za oknem; zajęliśmy się zatem studiowaniem menu, głupawymi grami słownymi, wsypaniem R. cukru do ucha (tak, to ja ;)), zamawianiem i jedzeniem kolacji - tu muszę powiedzieć, że zarówno sałatka, jak i tortilla z wkładką, były bardzo smaczne. Trochę chyba się też w końcowej fazie podróży zdrzemnęliśmy - w ogóle byliśmy tym dniem umordowani i czuliśmy się, jakbyśmy wracali z pola bitwy. Przegranej niestety, ale przynajmniej przegranej razem. A to takie nasze ciche zwycięstwo :)

2 komentarze:

  1. Opisy krajobrazu, jak u Tolkiena ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha to mnie rozwaliłeś :D Moim skromnym zdaniem do gościa trochę mi brakuje, nawet nie przeszło mi przez myśl takie porównanie :P

      Faktycznie, czasem mnie ponosi przy opisach natury - ale to dlatego, że właśnie taką ją widzę, a właściwie to nieporównywalnie bardziej fantastyczną... Tylko że mam zbyt ubogi słownik na opisy tego, co widzę i jak widzę :]

      Usuń