wtorek, 11 marca 2014

Sosna w promieniach słońca

Niemal cały wczorajszy dzień spędziłam w towarzystwie mojej sosny. Z samego rana, gdy tylko pierwsze promienie słońca zaczęły nieśmiało zaglądać na podwórze zza ściany kamienicy, nieśmiało szukając luki pomiędzy gałęziami świerka srebrzystego i jego mniejszego, bliżej nieokreślonego z koloru brata, ja już szykowałam sobie potrzebne do późniejszych prac narzędzia i kompletowałam strój. O poranku, kiedy się zbudziłam, mój kawałek nieba za oknem nie zdradzał, czy pogoda będzie sprzyjać podwórkowym pracom ogrodniczym. Godzinę później błękit nieba wskazywał już, że gdzieś tam, po niewidocznej z okna stronie, świeci słońce nie przysłonięte najmniejszą nawet smugą. Nie dałam się zwieść obietnicy za oknem, ubrałam się ciepło, na cebulkę; założyłam nawet czapkę i rękawiczki. Później z obecnej narzędziowni wydobyłam co mi było potrzebne i wzięłam się do zaplanowanej pracy.

Zaczęłam od obcinania nożycami, lub, gdy było trzeba, sekatorem, wszystkiego co suche. Na pierwszy ogień poszedł kąt podwórza. Zasadniczo ma ono cztery kąty, jednak dwa z nich, przy ścianie budynku, są niemal proste i mało charakterystyczne (choć jeden z nich też funkcjonuje jako "kąt", ale w kontekście kącika roślinności, którą to mama sadząc, rozpaczliwie próbowała ów ponury kąt pod wysokim murem rozświetlić, z marnym rezultatem). Trzeci kąt jest rozwarty, na łączeniu wysokiego muru z murem niskim (takim może na metr) i przysłania go na pierwszy rzut oka "mniejszy brat" świerka srebrzystego, także często jest on w mojej wyobraźni pomijany i niezauważalny. Wzięłam się więc za najdalej wysunięty kąt podwórza - dlatego, że w ogóle prace zaplanowane na ten dzień oscylować miały w tej części "ogrodu", bo mam tam skalniak i roślinki pod niskim murem i przy betonowym placyku zajętego przez kubły na śmieci, ale też dlatego, że tam było najwięcej suchych fragmentów roślin do usunięcia.

Jest taka roślina, bardzo ekspansywna i trudna do całkowitego wyplenienia, gdy pozwoli jej się na zbyt wiele. Zaborcza ale i doskonała, gdy chce się szybko zamaskować niedoskonałe - przynajmniej w okresie letnim; traci ona swe pięciopalczaste liście na zimę, zostawiając pozornie suche pędy, szczególnie szpecące, gdy wplątane są w pokrzywioną, rozwalającą się i zardzewiałą siatkę. Gdybym te pędy zostawiła, w te wakacje mogłabym mieć opanowaną większą część siatki oddzielającą nas od sąsiadki i kawałek muru niskiego za skalniakiem, gdzie próbuję puścić bluszcz. To by było zdecydowanie zbyt wiele. Nie usuwam jednak krzewu, bo doskonale maskuje, w odpowiednim czasie, jak by nie było bardzo brzydki kąt, kiedy to zakrywa go luźna kurtyna zielonych pnączy. Kąt jest o tyle problematyczny, że nie bardzo mogę z nim cokolwiek zrobić, ponieważ zakreśla go jedynie owa pokrzywiona siatka, a na dodatek różnica poziomów pomiędzy naszym podwórzem, a dzikim ogrodem za murem nie pozwala nic sensownego wymyślić. No i jest to ulubiony punkt obserwacyjny mojego psiaka, co nie pozwala mi po prostu czegoś tam posadzić. Przez ostatnie lata traktowałam zatem to miejsce jako mini kompostownik na odpady zielone, choć, ponieważ nie chciałam "psuć" powstającej tam gleby, i tak nie zagrabiałam tam liści orzecha czy sosnowych igieł. Właściwie z rzadka coś tam rzuciłam, co i tak po przegniciu "zjeżdżało" przez siatkę do ogrodu za murem. W tym roku będzie podobnie, przez następne lata też - póki nie urządzę tego podwórza niemal od podstaw, wedle wizji, którą dopieszczam w wyobraźni.

Wycięłam pnącza, potem wzięłam się za skalniak. W tym roku nic mi nie przemarzło, co o tyle mnie nie cieszy, że zapewne nie przemarzła także pleśń, która w ostatnich latach sieje spustoszenie pośród moich roślin. Nawet niezapominajki przez całą zimę tworzyły zwarte, zielone kępy, podobnie jak niektóre cebulowe, którym listopad pomylił się z wiosną i już wtedy wystrzeliły do góry i teraz stanowią rozlazłe kępy przydługich, nieświeżych szczypiorów. Na szczęście pozostałe cebulowe zegary biologiczne mają w porządku i teraz mogę się cieszyć widokiem pojedynczych kępek przebiśniegów, puszkinii (znalazłam ją przypadkiem, zdominowaną przez pokaźną kępę niezapominajek, a myślałam, że przepadła), szafirków, krokusów (te są niekwitnące i jeszcze długo nie będą, bo zdziczałe przytargałam w poprzednich latach z rozwalanych ogródków działkowych). Przerzedziłam nieco dąbrówkę i takie drugie coś, czego nazwy teraz nie pamiętam, generalnie niezniszczalne i równie ekspansywne co dąbrówka, płożące, z żółtymi owalnymi listkami (poza tym, że teraz listki ma czerwone). W ogóle ogarnęłam elegancko skalniaczek - choć nie za bardzo, bo pora wczesna i trzeba dać roślinom jeszcze trochę czasu, by zdradziły swe zamiary w rozwoju na ten rok. To samo z roślinami pod murem... Tu jednak wzięłam się też za przesadzanie; ponieważ zaczęły wschodzić lilie (4 pędy), przesunęłam je nieco dalej, by w tym roku nie były tak strasznie zdominowane przez parzydło leśne i serduszkę. Z tych samych względów przeniosłam kosaćca syberyjskiego. Wykopałam też kosaćce i irysy zlokalizowane w pobliżu ściany kamienicy, bo w tym roku być może weźmiemy się za osuszanie i izolowanie fundamentów, a wtedy na przenosiny będzie już za późno (choć teraz można się zastanawiać, czy nie za wcześnie - ale patrząc na rośliny, chyba nie). Dosadziłam również w kilku miejscach liliowce, przyniesione z kolejnych likwidowanych terenów po ogródkach działkowych (podczas ich zdobywania zostałam okrzyknięta "Rambo" przez Lubego, kiedy to moja prowizoryczna łopatka z deseczki nieoczekiwanie wystrzeliła mi porcję ziemi w twarz). I kępkę trzmieliny (zmaltretowaną tak, że nie będę płakać, gdy nie przyjmie się w nowym miejscu), krokusów (niekwitnących, prócz jednego, którego wsadziłam w skalniak) i jedną nędzną lilijkę. Ogółem to właśnie przesadzanie zajęło mi wczoraj najwięcej czasu i pochłonęło najwięcej zapału, który pod koniec był już dość marny. Wygrabiłam jeszcze część podwórza i na tym zakończyłam pracę.

Początkowo nie zwracałam uwagi na moją sosnę. Właściwie to czasem nawet jej nie lubię - jest chorowita, sypie igłami, gleba pod nią jest sucha jak pieprz i nic nie chce w niej urosnąć, od spodu jest łysa i lata dookoła niej mnóstwo paskudztwa. Jednak to ją jako jedno z nielicznych drzewek z "lasku" zasadzonego niegdyś przez mojego tatę postanowiłam zostawić. Ma przynajmniej prosty i całkiem ładny pień, nie jest taka pokraczna jak ocalone (na bliżej nieokreśloną chwilę) świerki, jest zaraz po orzechu największym drzewem, wreszcie współtworzy lubiany przeze mnie widok za oknem. Co do niej mam najwięcej wątpliwości, czy przeznaczyć ją kiedyś na ścięcie... Większe niż w przypadku orzecha (pod nim też nic nie urośnie, choć tworzy w lecie miły cień), świerków (żal mi tego najbardziej srebrzystego - ze względu na niespotykany wręcz kolor, bo poza tym jest paskudny jak pozostałe dwa) i tego ostatniego, co nie wiem, czym jest (i też świetnie wygląda z okien czy balkonów, jest wysoki jak sosna, tylko że - jak wszystko - brzydki z perspektywy podwórza). Przy tych wszystkich sosna wydaje mi się najbardziej warta ocalenia... Nie chcę uzyskać kiedyś ugrzecznionego ogródka z geometrycznymi liniami i samymi zminiaturyzowanymi formami. Chciałabym pozostawić w nim miejsce na naturę, która przez swoją pozorną niedoskonałość jest właśnie taka ekscytująca... Tylko sosna nie znalazła się na podwórzu w sposób naturalny. Jest taka, jaką pozwala jej być niekorzystna gleba, lata zaniedbań... Ale jest żywa. Czuję jej życie bardziej, niż któregokolwiek drzewa w okolicy; trwa przez te wszystkie lata, zieleni się do słońca, w swych gałęziach gości sroki, synogarlice i sikorki, wreszcie od kilku lat obradza niezliczoną ilością szyszek. To one szczególnie dają mi poczucie, że sosna jest na podwórzu moim cichym towarzyszem. W promieniach wiosennego słońca sosna zdaje się całą sobą o tym przypominać, kiedy to w ciszy nie kaleczonej zdawało by się, odległymi dźwiękami cywilizacji, w promieniach słońca słychać cichą sosnową melodię otwierających się szyszek. Do tego niepozornego pykania zawsze się uśmiechnę.

2 komentarze:

  1. Ekspansywne zielsko o którym piszesz - pierwsze co mi przychodzi do głowy z Twojego krótkiego opisu - to może być kolczurka klapowana, ciężko się jej pozbyć i bardzo szybko zarasta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, to nie to, ale dzięki za zainteresowanie ;) Zmobilizowałeś mnie do sprawdzenia, jak to się nazywa - kiedyś wiedziałam i po prostu nazwa mi się ulotniła, ale już wiem - winobluszcz pięciolistkowy :)

      Usuń