czwartek, 26 września 2013

Pod górę

Może to kwestia ponurej aury za oknem, może destabilizacji stanu zdrowia, może wizji nadciągających nieuchronnie zmian w życiu, konieczności zakończenia pewnego etapu i wkroczenia w następny... A może wszystko po trosze. Tak czy inaczej, czuję się ostatnio wyjątkowo marnie. Wciąż jem i śpię, w przerwach funkcjonując w społeczeństwie na najniższych obrotach. Nie mam na nic siły, na nic ochoty... Myśl o zbliżającym się okresie wielkich zmian rozbudza nadzieje, po czym brutalnie usadza na ziemi z przeświadczeniem, że zwyczajnie nie podołam. Nie umiem się ogarnąć w szarej codzienności, jak zatem mam z podniesioną głową wkroczyć w nowe życie i przedsięwziąć tyle nowych działań, wymagających czasu, mobilizacji, samozaparcia i wiedzy?... Zaszywam się zatem w domu, marna i słaba, otulając się szczelniej kocykiem snuję się po powierzchni mieszkania - próbuję nie myśleć... Potrzebuję wpaść w wir codzienności, takiej, podczas której na myślenie zwyczajnie nie ma czasu. Okazuje się jednak, że wszystko mogę sobie odpuścić, nie ma praktycznie w moim planie tygodnia takich punktów, których nie da się przesunąć, pominąć czy obejść naokoło... Zajęcia notorycznie opuszczam - jestem dobra w tym co robię i wystarcza mi pojawienie się w szkole raz na jakiś czas, by wszystko w błyskawicznym tempie nadrobić. Jak już się na nie wybrać muszę, to nic nie stoi na przeszkodzie, bym się zwolniła, kiedy żywcem nie będę miała ochoty dłużej zostać. Praktyki ostatnio sobie odpuściłam - co też mogłam zrobić bez większych skrupułów, bo z szefową umówiłam się na bardzo wygodny tryb pracy - przychodzę, kiedy mogę. No więc ostatnio po prostu notorycznie nie mogę i co poradzić. Ona jest wyrozumiała, nie nagli, nie jestem jej z resztą niezbędna w tym okresie...  Skomplikowane sprawy rodzinne tylko jeszcze bardziej się komplikują - dzięki mojej osobistej ingerencji z resztą. Dziś jest dzień, w którym przynajmniej w tym temacie coś ruszy do przodu. Będę już krok dalej w tej mojej wędrówce ku przyszłości. Czuję się trochę tak, jakbym bardzo zmęczona wychodziła pod górę. Nie jakąś gigantyczną - na te wychodzi się lepiej, niejako mechanicznie. Moja góra jest na tyle trudna, bym z niechęcią myślała o każdym następnym kroku, na tyle też wredna, bym po drodze zdążała zauważać ostre krawędzie śliskich kamieni, wystające korzenie, grząski grunt - przy czym w międzyczasie mam jeszcze wystarczającą jasność umysłu, by dostrzegać wszystkie boczne ścieżki wiodące w dół, wszystkie piękne widoki przebijające się zza drzew... I choć codzienne unikanie życia nie powoduje zastoju w wędrówce, to ciążących mi wyrzutów sumienia i "spraw przesuniętych na kiedyś" jest coraz więcej.


...Co ujrzę ze szczytu?

2 komentarze:

  1. Nie martw się, od takich chwil się nie uwolnisz. One po prostu są.
    Jak wiesz, ja też jestem w trakcie wielkich zmian i codziennie mam takie momenty, żeby dać sobie spokój, bo nie wypali, nie uda się, po co się męczyć...
    ale chwilę później myślę: "no i co dalej? wrócę do biura i moje życie wróci do poprzedniej stabilizacji, nudy i powszechnego wykorzystywania?" i wtedy dostaję powera do działania...
    Jak się idzie na szczyt to nie ma co się dziwić, że jest pod górę.
    Ale oprócz chwil zwątpienia są wspaniałe chwile, kiedy widzisz, że twoje marzenie się powoli realizuje, kiedy masz namacalne efekty w postaci ciekawych znajomości, propozycji współpracy, nowych wyzwań :) wtedy widzisz jaki kawał roboty zrobiłaś.
    Zatem do roboty! :) łatwy dzień był wczoraj, teraz będzie tylko trudniej :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Najważniejsze żeby iść, metoda małych kroków jest najlepsza :) Pozdrawiam
    Trzymaj się :)

    OdpowiedzUsuń