niedziela, 29 września 2013

Romans z Dolinkami

Dolinki Krakowskie we wtorek odwiedziłam tak naprawdę pierwszy raz w życiu. Niby wiedziałam, dokąd się wybieram - udało mi się wcześniej znaleźć wiele praktycznych i ciekawych informacji na ich temat w internecie. Nie jest to miejsce niedostępne, skryte przed wzrokiem ciekawskich i chronione przed zadeptaniem. Przeciwnie - gminy, na których terenie leżą Dolinki, zadbały o swoją promocję i z pomocą funduszy unijnych postarały się zrobić wszystko, by przyciągnąć rzesze turystów. U wylotów dolinek (przynajmniej tych, w których byłam) wszystko jest elegancko urządzone i odpicowane. Miejsca na odpoczynek zaopatrzone są w ławeczki i kosze, przy nich postawione są liczne tablice informacyjne i mapy, teren jest zadbany i wolny od śmieci... Skałki w dolinach są, w miejscach w szczególnie popularnych, opisane pod kątem wspinaczki, oznaczone, drogi wspinaczkowe mają wymienione punkty zaczepu. To ostatnie w ramach projektu "Skalny raj", którego konsekwencją również są wyraźne oznaczenia i kierunkowskazy. Na terenie dolinek stacjonuje również oddział GOPRu - tak więc bezpieczna turystyka pełną krasą.
Skoro to wszystko jest tak "ucywilizowane", to czemu Dolinki zrobiły na mnie aż tak pozytywne wrażenie, kiedy to potrzebowałam przecież znaleźć się w otoczeniu natury i niczego więcej? Ano ujęły mnie nie tylko swoimi niewątpliwymi walorami krajobrazowymi. Duży wpływ na mój rozwijający się powolutku romans z Dolinkami, ma ich położenie - bezpośrednie sąsiedztwo Krakowa. Ich bliskość i dostępność jest dla mnie dużym udogodnieniem, nie dysponuję aż taką ilością czasu, by co weekend jeździć poza Myślenice... A na jedno, czy nawet "półdniowy"wypad w podkrakowskie dolinki, prędzej znajdę czas i środki. Tak niewiele trzeba, by bezpośrednio z miasta wybrać się pomiędzy skały i jaskinie, zieleń, potok wartko przedzierający się dnem doliny pokrytej lasami i zaroślami... Ludzie mijani na trasie tylko czasem przeszkadzają. Jak są to wielkomiejskie gbury, po których z daleka widać, że nawet nie ma co mówić im "cześć" czy "dzień dobry". Są jednak i tacy, do których można się promiennie uśmiechnąć, a oni odwdzięczą się tym samym, można też zamienić dosłownie zdanie podczas mijania się na wąskiej ścieżce... Dolinki nie mają jeszcze klimatu typowo górskiego, ludzie nie wyzbywają się w pełni dystansu do innych, ci idący z naprzeciwka nie są "swoimi". Mi to jednak zupełnie nie przeszkadza - mam wystarczająco zajmujących widoków, by iść w poczuciu, że Dolinki są tylko moje ;) ...To jest chyba typowo krakowska postawa :D Jesteśmy bardzo przywiązani do swojej małej ojczyzny i po prostu ją kochamy, ze wszystkimi jej mankamentami... Jak zatem mogłabym nie polubić Dolinek Krakowskich? :)

No więc po wtorkowym spacerze wiedziałam już, że w weekend wybiorę się do kolejnych dolin. Wczoraj po dziesiątej wyszłam zatem z domu, by udać się w Dolinę Bolechowicką i Dolinę Kluczwody. Są to dwie doliny najbliższe miastu, bałam się zatem ilości turystów... Tym bardziej, że w i tak przepakowany autobus, mijający na trasie owe doliny, na przystanku wraz ze mną wpakował się spory tłumek ludzi, z czego niektórzy byli ewidentnymi turystami.

Nie sprawdziłam sobie dobrze, na którym przystanku mam wysiąść. Po jakimś czasie przeszłam więc przez autobus do kierowcy - by przy, okazji zakupu biletu strefowego, zapytać o przystanek najbliższy Dolinie Bolechowickiej. Okazało się, że facet nie wiedział o jej istnieniu, upewniał się, czy nie chodzi mi o Będkowską... A potem zaczęła się standardowa rozmowa na zasadzie "A to pani tak sama podróżuje? A nie wolała by pani z kimś? No no... Blablabla... A to może podjedzie pani ze mną do końca, do Zelkowa, tam są ładne górki - a w drodze powrotnej pani wysiądzie pod tą doliną..." - panu najwyraźniej dobrze się rozmawiało, uśmiechał się promiennie więc i ja się uśmiechałam, ale zmuszona byłam odmówić propozycji konwersacji aż do Zelkowa i wysiadłam pod kościołem. Tam, pokierowana przez jakąś kobietę, poszłam w stronę wylotu doliny.

Dolina Bolechowicka


Wylot doliny zwieńczony jest przepiękną Bramą Bolechowicką - z której z resztą owa dolina słynie. Druga taka brama znajduje się na terenie OPN-u - nie wiem nawet, czy nie jest mniej majestatyczna jak ta... Pokręciłam się przy niej chwilę, robiąc zdjęcia i obserwując zmagania pewnej kobiety z pionową ścianą skalną. Słońce przyjemnie rozpromieniało szarzyznę skał i ponurość gasnącej jesiennie zieleni, utrudniało jednak zrobienie zdjęcia tak, by nie wypalało mi środka lub nadmiernie przyciemniało boków. Nie znam się niestety na fotografii, pewnie wystarczyło wiedzieć, jak zmienić ustawienia... A tak, robiłam to na czuja i w końcu, nieszczególnie z efektów zadowolona, odpuściłam i poszłam dalej.


Ścieżka wiodła praktycznie cały czas wzdłuż potoku płynącego dnem doliny. Miała ona charakter jaru w dużej mierze porośniętej lasem, także skałki ginęły w dalszym jej odcinku w leśnych zaroślach. Większość uwagi przykuwał jednak potok, wijący się pomiędzy zaroślami, głazami i pniami drzew, jak również tworzący na skalnych progach liczne, małe wodospadziki. Szło się przy nim wyjątkowo przyjemnie, szum płynącej wody jest naprawdę miły dla ucha i szczególnie relaksuje... Czasem tworzył on niewielkie, płytkie rozlewiska, czasem trzeba go było przekroczyć po śliskich kamieniach czy przerzuconej kładce. Tak czy inaczej - to on był na pierwszym planie, a otaczająca go natura stanowiła tło.


Dolina Bolechowicka jest dość krótka, zatem krajobrazy w niej dość szybko ulegają zmianie. Początkowe niskie, potem leśne zarośla ustąpiły w końcu buczynie porastającej wąwóz. Jeszcze chwile tylko ścieżce towarzyszył potok, w końcu podzielił się na mniej wyraźne wici i znikał gdzieś u swych źródeł. Dalsze koryto potoku było suche, widocznie jest on okresowo zasilany przez wodę płynącą od początku wąwozu podczas opadów deszczu. Chwilę tylko szło się zboczem wąwozu, gdzieś w dole zostawiając usiane rudymi liśćmi dno. Las zaczął rzednąć i po ostrym zakręcie ścieżki, przez którą wiódł mnie żółty szlak, dotarłam do przyjemnego zagajniczka, gdzie się rozsiadłam w celu odpoczęcia i zjedzenia kilku sucharków.

 


Ścieżka szybko mnie wywiodła z lasu na nieco szerszą drogę, która stanowiła dojazdówkę do położonego w bezpośrednim sąsiedztwie lasu drewnianego domku. Zadrzewienia i zarośla ustąpiły miejsca najpierw pojedynczym zabudowaniom, później nowym osiedlom, przez które prowadził mnie już asfalt. Prowadził, prowadził... I wywiódł w pola :) Okolica musiała silnie się zmienić ostatnimi czasy, bo szlak w wielu miejscach po prostu nie istniał. Zdając się trochę na mapę, a trochę na intuicję, szłam naprzód wielokrotnie tak zamyślona, że wracałam potem, by upewnić się, czy aby na tym a tamtym drzewie nie minęłam jakiegoś oznaczenia. Po drodze raczyłam się widokiem rozświetlonych słońcem łąk, pięknie kontrastujących z wielką, burzową chmura, która niebezpiecznie zawisła nad widnokręgiem. Spodziewałam się ulewy.


Rozpromienione słońcem łąki szybko straciły złociste barwy suchych kłosów traw. Burzowa chmura ominęła okolicę, jednak przywlekła w swoim towarzystwie ogólne zachmurzenie, które w późniejszym czasie szczelnie pokryło całe niebo. Tymczasem ja zdążyłam całkiem zgłupieć na rozdrożu, które nie widniało na mapie (jak większość polnych dróg rozchodzących się na boki z mojego traktu) i chwilę pokręcić się to tu, to tam, szukając żółtego oznaczenia, kiedy z momentu zawahania wybawiła mnie kobieta przejeżdżająca z rodziną samochodem - idąc tędy dotrę do Wierzchowia. Spoko - właśnie tam miałam wstąpić do Doliny Kluczwody :)

Moim oczom szybko ukazały się kolejne skałki, które świadczyły o rychłym zbliżeniu się do tej części doliny, gdzie miałam znaleźć, prócz innych, Jaskinię Wierzchowską Górną. Jest to jaskinia kilometrowej długości, z najdłuższą trasą turystyczną w Polsce... Chciałam pod nią podejść i zorientować się w kosztach i tak dalej, z ewentualnym zamiarem jej zwiedzenia. Dotarłam (już asfaltem, który prowadził mnie od Bębła) do skrzyżowania z drogą wiodącą przez Dolinę. Docelowo miałam skręcić w prawo i udać się wzdłuż doliny aż do jej wylotu, ale Jaskinia Wierzchowska znajdowała się na lewo ode mnie. Spytałam jeszcze dla pewności kobiety spacerującej z dzieckiem w wózku, czy o tej porze roku jaskinia jest jeszcze udostępniona do zwiedzania - i uzyskawszy odpowiedź twierdzącą, poszłam chodniczkiem w stronę jaskiń.

Pierwsza na trasie była Jaskinia Mamutowa - nie wiem, czy była to ta odnaleziona przeze mnie, dosłownie przy samej drodze - była to niewielka dziura przy ziemi, w którą można by się na upartego wczołgać, gdyby nie tony śmieci zalegające u wejścia. Widać - bardzo popularna jaskinia. Odpuściłam i poszłam do następnej - położonej w połowie zbocza wydeptanego od wielu ludzkich podejść i zjazdów ;) Wspięłam się tam i stanęłam przed skałą, w której, tradycyjnie, była dziura - nieco większa od poprzedniej, taki w sumie wąski korytarzyk. Po obejrzeniu malowideł skalnych weszłam w jaskinię.


Stosunkowo wygodnym korytarzem szło się kawałek, po drodze mijając pojedyncze ślady bytności ludzkiej - nawet skorupkę z jajka. Później trzeba było zejść do parteru, zostawić plecak i przeczołgać się dobre parę metrów wąskim gardłem nie pozwalającym nawet za bardzo na ruchy suwne - tym bardziej, że podłoże usiane było pokruszonymi, ostrymi kamieniami. Uważałam, by nie uszkodzić na nich aparatu, w sumie trochę kosztem własnego komfortu czołgania. Po paru przebytych w ten sposób metrach (jak to się dłuży, kiedy się czołga...), dotarłam do pierwszej większej komory.


Rzeźba jej ścian była naprawdę imponująca, liczne dziury, prześwity i ciekawe bryły robiły wrażenie. W powietrzu w momencie oświetlania wnętrza błyskiem flesza aparatu dawały się zauważyć dziwne, sine opary wznoszące się w powietrze - a może kurz, nie wiem. Poza tymi ułamkami sekund w czeluściach skały panował mrok niemal absolutny - wzięta z domu latarka okazała się wyjątkowo zawodna i jej światełko się tylko co jakiś czas wątle rozjarzało, by dodać poczucia wszechobecnej tajemnicy i wynaturzyć jeszcze bardziej formy skalne zarysowywane głębokim cieniem.
Z komory człowiek moich wymiarów mógł sobie pozwolić na dalszą eksplorację wnętrza, udało mi się przeleźć wąski korytarz i, po coraz bardziej śliskich od wilgoci kamieniach, zjechać nieco w dół, do kolejnej, mniejszej komory. Było tu już zdecydowanie bardziej mokro. Zakończyłam tu swoją wędrówkę, choć zmieściłabym się jeszcze w następne wąskie korytarze i nory - tu jednak przydałby mi się już zdecydowanie inny ubiór i sprzęt. Latarka czołowa, obcisłe ubrania, inne buty... Towarzystwo dla bezpieczeństwa. Z żalem wspięłam się po śliskich kamieniach do wyższej komory i na powrót wpakowałam się w norę prowadzącą mnie ku wyjściu.


Robiąc zdjęcia z fleszem i automatycznym ustawianiem ostrości, dość mocno wyeksploatowałam baterię aparatu. Pozostała mi jedna kreska, nie wzięłam ze sobą zapasowej... Martwiłam się, że aparat mi zdechnie w najlepszym odcinku Doliny Kluczwody. Wiedziałam też już, że raczej odpuszczę sobie Jaskinię Wierzchowską - szkoda by było znaleźć się w takim miejscu i nie móc porobić zdjęć. Skierowałam się jednak w jej stronę, bo już byłam naprawdę niedaleko. Wreszcie dotarłam pod ogrodzony ze wszystkich stron teren przylegający bezpośrednio do wejścia jaskini. Była otwarta, mogłam nabyć w kasie (prócz pamiątek) bilet ulgowy za 12zł (14 normalny), i dopłacić jeszcze 2zł za zdjęcia. I poczekać pół godziny, gdyż wejścia odbywały się w godzinach pełnych. Ponieważ jednak drobne nie ciążyły mi w kieszeni, a dodatkowo pomyślałam, że przyjdziemy tu niedługo z R. w ramach atrakcji imieninowej, zawróciłam we właściwą stronę doliny.

Dolina Kluczwody

Okazała się ona mało widokowa, jeśli chodzi o krajobrazy usiane skałkami - właściwie głównie szło się dnem zalesionego na zboczach wąwozu, ścieżką rozjeżdżoną przez rowery, wiodącą oczywiście wzdłuż potoku Kluczwoda. Dnem doliny wiodła niegdyś granica pomiędzy zaborem austriackim i rosyjskim, o czym informowała ustawiona u wejścia do doliny tablica informacyjna. Miałam nieszczęście jeszcze w okolicy Jaskini Wierzchowskiej napatoczyć się na matkę z nastoletnią córką, które to podążały w tym samym kierunku co ja, i podobnym tempie - przez co raz one mnie wymijały, raz ja je. Trochę mi to zaburzało oddanie się luźnym rozmyślaniom; grzechoczące sucharki już wcześniej uspokoiłam, wtykając do pudełka zawiniątko z chusteczki i woreczka foliowego. Podsumowując jednak, szło mi się całkiem przyjemnie - może też dlatego, że w sklepiku na rozdrożu zdążyłam wcześniej kupić kawałek sernika z brzoskwiniami :)


W którymś momencie zarośla się przerzedziły i moim oczom ukazały się skałki. Na szczycie jednej stało towarzystwo militarne - ekipa chłopaków w spodniach moro mocowała u szczytu liny przewiązane do drzewa stojącego naprzeciw skały. Wyglądało na to, że montują coś w stylu zjazdu linowego. Wszystko to zresztą bardziej po "survivalowemu" niż wedle nowoczesnych technik - ot, jakieś sznury, liny, u stóp skały zaś namiot i rozpalone ognisko z wojskowymi menażkami dookoła. Korciło mnie, żeby się zatrzymać na chwilę i zamienić z nimi słowo, ale wszyscy byli bardzo zaangażowani w wiązanie lin i zajęci sobą, postanowiłam nie przeszkadzać i iść dalej.


Minąwszy jedno jedyne gospodarstwo właścicieli pięknej kózki, zgubiwszy z roztargnienia szlak i skierowawszy się nie w tą stronę, co trzeba, w rytmie jakiegoś polskiego radiowego przeboju dochodzącego z małego, ukwieconego domku letniskowego, powróciłam do potoku. Idąc znów szlakiem kolejny raz tego dnia wpadłam w błogi relaks wywołany szemraniem wody. Dolina miała się niedługo skończyć, niewiele już mi pozostało spaceru tego dnia... Tak przynajmniej wtedy myślałam :)


W pewnym momencie znów nie poszłam zgodnie ze szlakiem, który wiódł jakoś górą, trafiłam więc na ogrodzenie; potok w tym miejscu przepływał przez prywatne włości i pozostało mi iść wzdłuż siatki, w towarzystwie rozszczekanego, acz tchórzliwego psa. Miał on swoich towarzyszy za siatką, jakaś dziewczyna otworzyła z domu automatycznie bramę, by wszedł - usłyszawszy zawołanie nie ociągał się długo. Wyszłam tym sposobem na drogę - najpierw dojazdową, później normalny asfalt, przy którym pojawiały się coraz liczniej zabudowania. Przystanku autobusowego jednak w okolicy nie było, postanowiłam więc iść dalej... A w najbliższej miejscowości znowu dalej, bowiem autobus miał mi jechać za około godzinę. Zrobiłam tylko użytek z drobniaków (teraz zaczęły mi ciążyć ;)) i zakupiłam batona i chrupki, pytając przy okazji ekspedientkę o rozkład jazdy jednego autobusu, którego nie zauważyłam na przystanku. Kobieta w swej życzliwości zadzwoniła aż do córki a potem do męża, zamykając na ten czas kasę i kierując ludzi do koleżanki obok :) Nie dowiedziałam się jednak od niej niczego, podziękowałam kilkukrotnie, na przystanku zorientowałam się, że rozkład jednak wisi... No więc poszłam znów przed siebie, a potem dalej i dalej, bo mijając kolejne przystanki wciąż miałam za dużo czasu do autobusu. Tak doszłam do Modlniczki, gdzie usiadłam na ławeczce i doczekałam wreszcie spóźnionego autobusu. Koooniec :)


7 komentarzy:

  1. Okolica wyśmienita do wędrowania, teren bardzo urozmaicony, taki lubię najbardziej :)
    Polecam podczas w wędrówek dłuższe odpoczynki i wsłuchiwanie się w odgłosy natury :)

    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W przypadku bezpośredniego sąsiedztwa dużego miasta, odgłosom natury wtórują takie, których niekoniecznie się chce słyszeć ;)

      Ale generalnie to jak zacznę kiedyś wychodzić w las bez obranego wcześniej celu, to na pewno zacznę to praktykować. I w lornetkę się może zaopatrzę :)

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Jak zerknąłem to chyba bardziej spokojne miejsce będzie TUTAJ
      Gęsta zabudowa w okolicach Krakowa jest...

      Usuń
    4. Prawda, biorę ten obszar pod uwagę w którychś kolejnych wyjściach z domu. Może tak już z uwzględnieniem jakiegoś noclegu nawet... No ale nie o tej porze roku już :)

      Usuń
    5. Bez noclegu można i teraz wybrać w tamte okolice na wędrówkę, jak będzie ładna pogoda :)
      Pozdrawiam.

      Usuń