wtorek, 3 września 2013

Wczasy na Suwalszczyźnie - dzień VI

Ten dzień również mieliśmy w zamiarze spędzić rowerowo, w czwórkę eksplorując kolejne urokliwe zakątki Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Warunkiem mojej jazdy była jednak wymiana roweru na inny ze stodoły, który po wymianie dętek z jego poprzednikiem, okazał się dużo milszym towarzyszem. Nie zmieniło to jednak faktu, że od paru dni wzmagające się złe samopoczucie osiągnęło tego ranka poziom krytyczny - poza złym nastrojem, potęgowanym przez wciąż towarzyszące mi rozterki, obawy i małe złostki, fizycznie kompletnie nie nadawałam się do wspólnej jazdy, o czym zrezygnowana poinformowałam R. pod pierwszym pagórkiem za naszym gospodarstwem. Było mi niedobrze i miałam wrażenie, jakbym świeżo zsiadła z karuzeli w wesołym miasteczku - a po karuzelach generalnie czuję się paskudnie. Zdecydowałam się odpuścić.

Chłopak został ze mną, choć jego towarzystwo chwilowo generowało tylko dodatkowe, niepotrzebne konflikty słowne. Wyszedł on bowiem z założenia, że po prostu źle się do wycieczki od samego początku nastawiłam i w tym upatrywał przyczyn mojej porażki, co wyjątkowo mnie rozsierdzało - jak się bowiem miałam źle nastawić, kiedy to tak bardzo chciałam zobaczyć mnogość ciekawych miejsc w SPK... Atmosfera była przez dłuższą chwilę nieciekawa, wreszcie osiągnęliśmy jakiś stopień porozumienia i postanowiliśmy ruszyć do przodu - ja wyciszona i uspokojona, R. bardziej wyrozumiały i z założenia cierpliwie wyczekujący mnie, pchającej rower, na szczycie każdego podjazdu. Obrana trasa liczyła zaś sobie zaledwie paręnaście kilometrów po najbliższej okolicy, nie przewidywała próby dogonienia Starszyzny, a w razie jakichkolwiek niedomagań miała być elastyczna i stale modyfikowana w odniesieniu do moich wątpliwych możliwości. W ten oto sposób zaliczyliśmy, jak się okazało, bardzo udaną wycieczkę rowerową, odpuszczając obustronnie wszelkie dalsze stresy na ten dzień.

Skierowaliśmy się w stronę, którą ostatnio wracaliśmy - żeby uniknąć poznanego już nieprzyjemnego podjazdu na ostatnich kilometrach powrotu. Przy pierwszej okazji, przed Udziejkiem, skręciliśmy jednak na prawo i w ten sposób dostaliśmy się pod zabytkowy młyn, wyraźnie świeżo wyremontowany.



Jeziora Kleszczowieckie

Dalej jechaliśmy szlakiem, który za młynem wiódł nas powolutku w stronę Smolnik. Zanim jednak tam dotarliśmy, jechaliśmy kawałek drogi niesamowicie pachnącym lasem, w którym to na naszej leśnej dróżce pojawiły się w pewnym momencie zagadkowe tropy psowatego. Wyraźnie nie był to mały spacerujący jork, a jakieś spore bydlę w biegu. Zastanawialiśmy się długo nad pochodzeniem tropów - były tak duże, że zaczęliśmy główkować, czy w tej okolicy pojawiają się wilki. Dziwne jednak było to, że tropy tak długi czas wiodły leśnym duktem, zamiast zboczyć w momencie w otaczający nas las... Cóż, bardziej spodziewałabym się jednak wilka, niż wilczura, który pędził chwilę później w naszą stronę za jadącym skuterem. Zagadka wyjaśniła się, rozwiązanie okazało się dość proste - jednak w odmiennych niż na co dzień warunkach wyobraźnia podsuwa różne scenariusze :)

Droga z lasu wywiodła nas na pola. Przed nami rozciągał się widok na bliższe i dalsze wzniesienia, przede wszystkim z daleka już widzieliśmy wyjątkowo stromy podjazd, który nas czekał. To o nim wspominał Szymeon, gdy w pierwszych dniach pobytu wybrał się samotnie na rower, rezygnując z naszego jeziorka. Szymeon generalnie dużo jeździ i na nie byle jakim sprzęcie, zatem lubi wyzwania i do każdego podjazdu startuje z równym zapałem. Ten miał być jednym z dwóch, które wyczerpały go totalnie.

Ja z góry podejście do tematu odpuściłam, chłopak na mniej stromych fragmentach trasy próbował coś tam pedałować, bo nie należy do ludzi, którzy łatwo się poddają. Powierzyłam mu zatem mój aparat, by czekając na mnie gdzieś wyżej robił zdjęcia rozpościerającym się widokom, ja za ten czas zaś mogłam powolutku, w swoim tempie, krok po kroku wypychać mój sprzęt i tyłek do góry. A że z tego miejsca rozpościerał się fantastyczny widok na Jeziora Kleszczowieckie, to każde z nas było z tego układu zadowolone (tym bardziej, że po drodze dopadłam porastające gęsto skarpę jeżyny :))


Smolniki

Tym niespiesznym tempem dotarliśmy wreszcie do Smolnik. Tam pozwoliliśmy sobie na chwilowy odpoczynek, zakup mapy parku (na pamiątkę) i opłacenie dwóch wejściówek na punkt widokowy "U Pana Tadeusza", który swą nazwę zawdzięcza kręceniu scen do filmu o wspomnianym literackim bohaterze. Widoki rozpościerające się z drewnianej wiaty generalnie niewiele się różniły od tych widzianych poprzednio, nie wiem nawet, czy tamte, z polnej drogi otoczonej polnymi zaroślami nie bardziej mnie urzekły... Ale na takie widoki zawsze patrzeć można, nawet za cenę dwóch złotych ;)

To niewielkie mokradło mijaliśmy jeszcze w drodze do Smolnik
W Smolnikach mieliśmy chwilę wahania co do dalszego przebiegu naszej przejażdżki - okrutnie marzyło mi się pojechanie kawałek dalej, na Starą Hańczę, skąd, w otoczeniu pomników przyrody dworskiego parku, miał się roztaczać widok na jezioro Hańczę. Ze względu na moje niepewne siły i fakt, że tylko my byliśmy w posiadaniu kluczy do pokoi, zdecydowaliśmy jednak udać się już w drogę powrotną, wiodącą tym razem przez Kleszczówek. Jako że Smolniki są położone dość wysoko w regionie, na asfalcie wiodącym przez wieś można było osiągać naprawdę szalone prędkości zjazdu. Właściwie ledwo zauważyłam tablicę z nazwą miejscowości, a już chwilę później minęliśmy tablicę oznaczającą wyjazd ze wsi. Później mieliśmy już tylko zgodnie z mapą dotrzeć do głównej asfaltowej wiodącej na Litwę, którą, w przeciwnym kierunku, udać się mieliśmy do Gulbieniszek i stamtąd już prosto do naszego gospodarstwa. Po drodze, z bardziej interesujących zjawisk, minęliśmy jeszcze tylko pole wymarłych brzózek sterczących z wysokich, mokrych traw (wyraźnie niedawno powstałe rozlewisko), a później widok stada krów spędzanego z pola na asfalt z pomocą zjadliwego kundelka sięgającego połowy łydek, który, niczym pies pasterski, poganiał bardziej oporne mućki i nawracał te zbaczające z trasy.


Do gospodarstwa, mimo obaw, dotarliśmy tuż przed powrotem Starszyzny. Okazało się, że podczas gdy my zrobiliśmy (bezspornie dzięki mnie) niecałe 17km, oni zdążyli w podobnym czasie pokonać ponad 40, objeżdżając właściwie cały Suwalski Park Krajobrazowy dookoła - co w kontekście walorów widokowych i tak im nic nie dało, bo, jak to powiedziała Starsza, "przy Szymku nie miała czasu rozglądać się na boki".

Przed zachodem słońca rozpaliliśmy grilla, by standardowo posilić się kiełbaską, uraczyć karkówką i nawodnić piwem. Zdążyłam jeszcze na chwilę odejść od towarzystwa pod sosnowy lasek, gdzie zaraz wszelkie troski wyleciały mi z głowy - podeszłam bowiem niechcący pod sosnową gałąź, zawieszoną 1,5m nad moją głową, skąd prosto z nad mojej głowy zerwał się do lotu bocian. Chciałam go jeszcze raz z tak bliska zobaczyć, kucnęłam zatem cichutko w zaroślach i obserwowałam, jak zatacza kręgi wokół lasku - nie był jednak najwyraźniej na tyle głupi by nie zauważyć, że coś w las weszło a nic z niego nie wyszło, i po parunastu okrążeniach odpuścił sobie powrót na swą ulubioną miejscówkę.


Zachód słońca przystroił tego wieczoru niebo w bardziej pastelowe szaty niż zwykle, natomiast późniejszy księżyc zawisły na granatowym niebie świecił bliskim, pomarańczowym światłem, zwiastującym niespokojną noc szamotaną wiatrami i burzami. Byliśmy jednak na tyle zmęczeni, że po nocy zostało w nas tylko zacierające się szybko wrażenie nocnej deszczowej melodii.







2 komentarze:

  1. Nie zrobiłaś zdjęć tych tropów Niszko, po nich można by oznaczyć to zwierzątka. W okolicy której bywasz można natknąć się na wilki na leśnej drodze, one jednak unikają człowieka :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zrobiłam, zrobiłam, ale tak, jak pisałam - zagadka wyjaśniła się jeszcze w terenie, bo to musiał być ten wilczur wzięty na "przejażdżkę" ;)

      Usuń