Przedostatniego dnia naszego pobytu na Suwalszczyźnie mieliśmy się udać do Wigierskiego Parku Narodowego, gdzie Starszyzna uwidziała sobie przejażdżkę kolejką wąskotorową. Szymeon jest miłośnikiem kolei, jeszcze poprzedniego wieczora miałam okazję obejrzeć na poświęconej pociągom stronie internetowej jego tematyczną galerię zdjęć. Nie zdziwił mnie zatem ten pomysł, choć sama byłam do przejażdżki od początku sceptycznie nastawiona. Martwiło mnie generowanie kolejnych niepotrzebnych kosztów, mierziło spędzanie czasu niby w terenie, a jednak moszcząc pupki wygodnie w wagonie mini pociągu... Nigdy jednak nie widziałam nawet takiej kolejki, toteż nie wiedziałam, czy faktycznie taki diabeł straszny. Na boku podzieliłam się z R. swoimi odczuciami dotyczącymi pomysłu, ale ten przekonał mnie do przynajmniej chwilowej zmiany nastawienia, zapewniając, że tylko tam podjedziemy i zobaczymy na miejscu, co dalej. No więc pojechaliśmy.
Wigierska Kolej Wąskotorowa
Dojechawszy do Płociczna, miejscowości leżącej w obszarze WPN-u, skąd w około dwugodzinną trasę rusza kolej wąskotorowa, zorientowałam się, że tak naprawdę zaliczenie tej atrakcji mnie nie ominie. Oczywiście padło pytanie, co o tym myślę, ale mając świadomość, że pozostali i tak w jakiś sposób w swojej wizji spędzania wolnego czasu biorą przez znaczną część pobytu poprawkę na moje wątłe finanse (nie wiem, co by robili, gdyby mogli w pełni sobie "wczasować" po swojemu...), nie chciałam stawać okoniem. Cóż mogłam powiedzieć? Powiedziałam tylko, że mnie to jakoś nie jara, ale ok... Plułam sobie potem w brodę, że nie powiedziałam, by sobie pojechali sami, a ja w tym czasie pokręcę się z przyjemnością po lesistej okolicy - Starszyzna bowiem udała się do kas, skąd po chwili wrócili z czterema biletami, za które łącznie dali stówkę. Za takie pieniądze byłabym spokojnie w stanie wyżyć przez dwa dni, lub spędzić miło czas jakkolwiek inaczej, tylko nie w tym kolorowym, drewnianym składziku stojącym przed nami... Bardzo lubię jeździć pociągami, uwielbiam dźwięk żelastwa sunącego ze stukotem po szynach. Jeżdżenie pociągami np na wakacje samo w sobie stanowi znaczną atrakcję, po prostu lubię atmosferę polskich pociągów i już :) Miałam więc nadzieję, że chociaż przypomnienie sobie tych dźwięków zrekompensuje mi w jakiś sposób stracone (jak dla mnie) pieniądze.
Na podjazd składu czekaliśmy do godziny trzynastej. Za ten czas pod kolejką narastał tłum oczekujących. Gdy już udało nam się zająć miejsca w drugim wagoniku, a turystów, którzy nie pomieścili się od razu, zapakowano do specjalnie doczepianych wagonów, pociąg ruszył. Odezwał się ten bliski mi dźwięk, ale zaraz wtórować mu zaczął głos dochodzący z zamontowanych w każdym wagonie głośników. Pan z głosem lektora bajki dla najmłodszych z najmłodszych radośnie nas powitał, przedstawił w skrócie historię wigierskiej kolei wąskotorowej, zachęcił do patrzenia w las, bo mamy tu do czynienia z jednym z najwyższych drzewostanów (?), ostrzegł też, by się nie wychylać z wagonów, bo gałęzie drzew i krzewów w najlepszym wypadku mogą nam porwać czapki, kapelusze i okulary. Wreszcie życzył udanej zabawy i zamilkł, choć nie na długo. Siedziałam sobie zatem lub stałam, patrząc w mijany niespiesznie las i tęskniąc do niego tak bardzo... Wiele bym dała w tamtym momencie za znalezienie się poza pociągiem, by przemierzać go pieszo lub na rowerze - z takiej perspektywy obserwatora zapewne wigierska kolejka nawet by mi się spodobała. Teraz jednak mijałam zieloną masę widzianą zza kolorowych szczebelków, a pan z głośnika informował o kolejnych ciekawostkach (w lesie można spotkać liczne ssaki, a nawet ptaki), za każdym razem równie radośnie i infantylnie co poprzednio. Próbowałam przez chwilę rozgryźć, co wyrażał wyraz twarzy Szymeona - chyba nie zachwyt. W każdym razie nie ujechaliśmy daleko - pierwszy z czterech zapowiedzianych przystanków był w Bindudze, gdzie kiedyś spławiano drewno, a teraz można było sobie podejść przez lasek nad brzeg jeziora Wigry i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Postój trwał pięć minut. Wyszłam na zewnątrz za pozostałymi, bo pan z głośnika w międzyczasie radośnie opowiadał o historii miejsca.
Ruszyliśmy i do następnego postoju nie zmieniło się nic; krajobraz wciąż był ten sam, pan z głośnika wciąż mówił tak samo, nawet ludzie mieli te same zagadkowe miny. Kolejne zatrzymanie wniosło do mojego życia tyle, że przez 10 minut miałam szansę zakupić na specjalnym stoisku miody i świeczki i obejrzeć barć wiszącą na drzewie (oczywiście poza jakże odmiennym krajobrazem jeziora Wigry), co nawiązywało do historii miejsca, Bartnego Dołu. Nie zakupiłam nic, zdjęcia pamiątkowe powstały na życzenie, barć i jezioro zostały zobaczone. Ruszyliśmy dalej, do trzeciej stacji, już bardziej przez tyły jakichś wiosek, nie las.
Miejsce nazywało się Krusznik - Zielona Karczma, i, oczywiście, Zielonej Karczmy nie było. W ogóle ponoć nazwa miejsca nie wywodzi się od prawdziwej karczmy, bo takowa nie istniała. "Zielona Karczma" to ściana zieleni na skrzyżowaniu dawnych traktów... No nic. Nie dowiedziałam się za wiele, choć czasu miałam sporo, bo pół godziny - czas przewidziany na zakup kręconych ziemniaków na patyku, wypicie odpowiednich płynów w stojącej przy stacji budce, tudzież płynów oddania w przygotowanych toaletach (lub w lesie, który tu był kawałek od stacji oddalony i nie wszystkim spacerek tam się widział). Co tu wiele mówić - staliśmy w szczerym polu, i nawet na tablicy informacyjnej, choć obiecująco poruszono temat miejsca (że ta polana, na której się znaleźliśmy, kształtowała się przez wiele setek lat), to postanowiono tematu nie rozwijać i w efekcie nie wiem, czemu polana ta polaną się stała. Dowiedziałam się zaś, że któryś tam król zabronił polowań na tury, więc miał już mocną świadomość ekologiczną.
Stacja okazała się ostatnią w tą stronę. Tłumy turystów wpakowały się do pociągu i ruszyliśmy w drogę powrotną, by dotrzeć na czas na jeszcze jedną stację, na której zarządzono postój piętnastominutowy. Tu było chyba najciekawiej - pozostałości po wiacie harcerskiej, jakiś maleńki bunkierek / betonowa piwniczka w krzakach, obdarte w dolnych partiach z owoców antonówki, gdzieś na uboczu śliwa mirabelka. Ugryzłam jabłko z robakiem, rozsiałam parę pestek małych, kwaśnych śliweczek - myślę, że na tablicy edukacyjnej na temat kształtowania się tego miejsca, koniecznie powinni uwzględnić mój niewątpliwy wkład w charakter krajobrazu.
Niesmak po przygodzie z Wigierską Koleją Wąskotorową pozostał mi do dziś. Szkoda, bo przesłania to jej faktycznie ciekawe dzieje na przestrzeni lat, a szczególnie czasów wojennych... Co jednak zrobić. Mam to doświadczenie za sobą, pozostaje wyciągnąć z tego pewne nauki na przyszłość i z uśmiechem zacząć spoglądać na zdjęcia, wspominając mój paskudny nastrój i wątpliwą atrakcję;)
Tego dnia nie zrobiliśmy już nic więcej. Po drodze tylko zahaczyliśmy o jakiś przydrożny bar, w którym Szymeon niegdyś się stołował, przebywając w tych okolicach - wybrane przeze mnie gołąbki nawet przez kelnerkę uznane były za najsmaczniejsze, Szymeon zamówił sielawę (trochę go wcięło, gdy pani przyjmująca zamówienie zapytała, ile tych ryb - "a to sprzedajecie na sztuki czy w kawałkach?"; dla tych, co nie wiedzą, jak wygląda sielawa, informacja - to rybka trochę większa od szprotki). Mój też miał smaka na rybę, zaś Aga wybrała coś z potraw regionalnych. Wszystko było smaczne i w przyzwoitych cenach.
Po posiłku skierowaliśmy się w stronę naszej miejscowości, po drodze zatrzymując się jeszcze na zakupach w Jeleniewie. Wieczorem był grill z niespodziewaną atrakcją w postaci pasikonika giganta, który z nagła spadł na Starszą - a było to bydlę naprawdę niemałe; na drugim zdjęciu pasikonik w zestawieniu z wkładem świeczuszkowym - każdy chyba wie, jaką wielkość ma taki wkład, to niech sobie wyobrazi konika ;)
Pasikonik zielony, ciekawe stworzonko - taki po prostu duży jest, czasem i ja na niego trafię (tak z raz do roku )
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
A ja chyba nigdy wcześniej na zwierza nie trafiłam, zapamiętałabym 8-centymetrowego owada :)
UsuńRównież pozdrawiam :)