poniedziałek, 9 września 2013

Weekend w Beskidzie Wyspowym

Tak, jak zapewne wiele osób, postanowiłam spędzić w terenie ostatni, słoneczny weekend (7-8.09). Zgodnie z prognozami, niebo było bezchmurne, co za dnia dawało przyjemne dwadzieścia parę stopni Celsjusza, natomiast noc z soboty na niedziele kusiła perspektywą spędzenia czasu pod rozgwieżdżonym niebem... Wybyłam w teren.

Za wstępny cel podróży obrałam Mogielicę (1171m n.p.m.), na którą chciałam dojść z Mszany Dolnej. Wiązało się to z kawałem drogi do przejścia (prawie 20km) i zdobyciem uprzednio Ćwilina, co dawałoby sumę przewyższeń wynoszącą prawie 1400m. Plan był dość ambitny jak na zasiedziałe na co dzień cztery litery, ale patrząc na moje wcześniejsze zrywy, wykonalny. Postanowiłam zatem ruszyć z samego rana na dworzec, by dotrzeć do Mszany o przyzwoitej porze i zacząć wędrówkę na tyle wcześnie, by wyrobić się przez nastaniem nocy. W okolice Galerii Krakowskiej dotarłam przed siódmą i zaczęłam poszukiwania odpowiedniego środka transportu. Po konsultacjach ze znajomym miałam informacje, że do Mszany dostanę się busem jadącym docelowo do Limanowy, jednak kobieta stojąca na przystanku wybiła mnie z tego przekonania. Pokierowała mnie ona na dworzec autobusowy (druga strona galerii), gdzie po chwili dezorientacji (na krakowskim dworcu nie da się inaczej :)) upatrzyłam autobus PKS jadący przez Mszanę. Pod pojazdem stały tłumy ludzi, znaczna część z zakupionymi wcześniej biletami, miałam zatem obawy, że nie uda mi się do niego wsiąść. Wszyscy się jednak pomieścili, ja załapałam się jeszcze na miejsce siedzące. Wyjechaliśmy o 7:20.

Do Mszany PKS zajechał kawałek przed dziewiątą. Po drodze stresowałam się lekko, że nie wysiądę - moje mało strategiczne miejsce z tyłu pojazdu nie wróżyło najlepiej przebijaniu się z ciężkim plecakiem przez tłum ludzi stojących w przejściu. Postanowiłam zatem ruszyć się wcześniej i na stojąco zastanawiać się, jak dać znać kierowcy, by się zatrzymał. Nigdy nie byłam w Mszanie, nie wiedziałam za bardzo, w którym momencie jazdy się zbierać, na szczęście życzliwi ludzie informowali mnie na bieżąco;) Później zaś do kierowcy głuchym telefonem puszczona została informacja, by otworzył środkowe drzwi, dzięki czemu nie musiałam się przebijać przez tłumy. W Mszanie gościłam tylko chwilę - dworzec autobusowy jest zlokalizowany w jej południowej części, blisko początku kilku szlaków. Tabliczkę z oznaczeniem żółtego szlaku wiodącego na Ćwilin dostrzegłam od razu, po małych zakupach (wilgotne chusteczki, plastry opatrunkowe i mapa) ruszyłam w drogę.

Nie wiem, czemu mam skłonność obierania żółtych szlaków podczas swoich wędrówek - widzę bowiem, że są one zdecydowanie gorzej widoczne na betonowych słupach, pośród zieleni drzew czy płowej żółci traw. Nie dość tego, moje szlaki często mają tendencję do urywania się nagle, chowania za ścianą chaszczy lub sugerowania pójścia w złą odnogę drogi. Tak było i tym razem, przez co krótki (jeszcze asfaltowy) odcinek szłam powoli, rozglądając się na boki i posiłkując się mapą. Przed podejściem na Grunwald upewniłam się jeszcze u napotkanej kobiety, że stoję stoję przed drogą, która powiedzie mnie na pierwszy szczyt. Potem już było nieco łatwiej :)


Z Grunwaldu żółty szlak prowadzi przez Czarny Dział, który jest niejako szczytem grzbietu stanowiącego jedyną odnogę Ćwilina; poza nią ten drugi co do wysokości szczyt w Beskidzie Wyspowym (1072m n.p.m.) ma typowo "wyspowy" charakter, od strony północnej zbiega stromym stokiem w dół, od południowej nieco łagodniej przechodząc w grzbiet tzw. Małego Ćwilinka, natomiast sam wierzchołek jest spłaszczony. Idąc obraną trasą z grzbietu Czarnego działu podziwiać mogłam piękne widoki na okoliczne pagórki usiane polami i zadrzewieniami śródpolnymi, tudzież szczyty okryte lasami. Znaczna część trasy wiodła skrajem łąk, czasem tylko mocniej zagłębiając się w las. Jedynymi napotkanymi na trasie ludźmi byli dwaj faceci, którzy okazali się grzybiarzami - w koszyku jednego spoczywało kilka upolowanych okazów, obgryzionych przez ślimaki.


Pomiędzy Grunwaldem a Czarnym Działem nie występowała szalona różnica wysokości, zatem szło się dość lekko. Narzuciłam sobie jednak dość żwawe tempo, by rekompensować nim liczne postoje na robienie zdjęć i zajadanie się jeżynami :) Wyszłam z Mszany godzinę później, niż pierwotnie miałam w zamiarze (przez konieczność zakupienia mapy nie wybrałam się z domu tak w czas, jak chciałam, bo w sobotę mogłabym w Mszanie nie trafić na nic z mapami otwartego o poranku) - dlatego też teraz gnałam przed siebie, by zmieścić się w czterech godzinach drogi na szczyt, przewidywanymi przez PTTK.

Minąwszy Czarny Dział zanurzyłam się już na dobre w las. Po chwili łagodnego schodzenia ze wzniesienia dotarłam wreszcie do właściwego podejścia pod sam Ćwilin. Trasa wiodła już niemiłosiernie wciąż pod górę, niewiele za ten czas zarejestrowałam - moja uwaga mocno skupiała się na tym, by odpowiednio stawiać stopy na sypkich kamieniach. Nie mogłam się jednak oprzeć zatrzymaniu się na dłużej przy swoistej ciekawostce przyrodniczej, jaką stanowił kopiec "czegoś" widniejący między drzewami; gdy podeszłam bliżej, stanęłam przez ponad 1,5metrowym mrowiskiem (nie licząc rozłożystej podstawy)... Nigdy czegoś takiego wcześniej nie widziałam, choć można mi zarzucić, że w ogóle w życiu widziałam niewiele ;)


W drodze na szczyt spotkałam jedną żywą duszę, acz drzemającą w kabinie leśnego ciągnika. Szło mi się umiarkowanie dobrze - plecak, choć ciążył (sam w sobie jest ciężki przez wmontowany stelaż), miał dobrze rozłożony ciężar, a nastrój mi dopisywał. Przed trzynastą, ku mojemu zdumieniu (wątpiłam w swoje tempo) drzewa zaczęły się przerzedzać i tak oto znalazłam się pod szczytem.

Droga na sam szczyt wiodła na przełaj resztek wymarłego drzewostanu, wyraźnie pokonanego przez jakiegoś szkodnika. Zbiegało się tu wiele dróg prowadzących w różnych kierunkach, natomiast żadnych oznaczeń szlaków nie znalazłam; nie mogłam, błędnie się bowiem zasugerowałam, że jestem niemal na wierzchołku góry, który to miał być łysawy. Była godzina trzynasta, zatem szłam idealnie cztery godziny (heh, czyżby "dziadkowe tempo" PTTK?;)). Z racji pory dość wczesnej, acz nie na tyle, by bez zastanowienia rwać w dalszą wędrówkę na Mogielicę, postanowiłam dać sobie godzinkę na odpoczynek, zastanowienie i raczenie się rozległą panoramą z południa, przez zachód aż po północ ;)


Po konsultacjach telefonicznych i głębszym zastanowieniu doszłam do przekonania, że najlepiej będzie zrezygnować z dalszych wędrówek tego dnia i spędzenie nocy na szczycie. Upatrzyłam sobie "na zaś" ambonę znajdującą się nieopodal bocznej drogi przegrodzonej szlabanem. To była zresztą "opcja kryzysowa", bowiem w zamiarze miałam rozłożenie się gdzieś bezpośrednio pod gwiazdami, ewentualnie schowanie się w jakichś krzakach... Zostałam zatem i do wieczora kręciłam się bez celu tu i tam, czas spędzając na robieniu i przeglądaniu zdjęć, przyglądaniu się z bliska różnorakim roślinkom, obserwowaniu z ambony babeczki zbierającej borówki, rejestrowaniu przechodniów/przejezdnych... Turyści generalnie po południu zaczęli się mnożyć, a mi wizja spędzenia niespokojnej nocy w towarzystwie potencjalnych imprezowiczów nie bardzo się podobała - tak w ambonie, w której widniał np napis "kibice Wisły tu byli", jak i w krzakach - bo tych tu za wiele nie było, musiałabym zejść niżej, a ja przecież chciałam jeszcze tego dnia oglądać zachód słońca ze szczytu, nocą patrzeć w gwiazdy i być zbudzoną następnego dnia pierwszymi promieniami słońca ;) Czasu jednak miałam aż nadto do wieczora, czekałam zatem na rozwój sytuacji. W międzyczasie wybrałam się na szczyt, który jednak rzeczywistym szczytem się nie okazał. Dopiero za niewielkim zadrzewieniem odnalazłam prawdziwy wierzchołek Ćwilina. Była to rozległa polana usiana borówkami, które były równie wyśmienite, co rozpościerające się widoki :) Kręciło się tu też sporo turystów, jakaś rodzina zasiadła przy jednym z kilku przygotowanych palenisk. Nieco poniżej znajdowała się polna kapliczka lub jakiś obelisk ku pamięci, nie przyjrzałam się dokładnie. Na samym szczycie, pod ścianą północnego lasu, zamieszczono mapę Beskidu Wyspowego i przygotowano elegancki drogowskaz, na którym jednak nie było żadnej tabliczki. Połaziłam tu trochę, porobiłam zdjęcia, pojadłam borówek i wróciłam na "swoją stronę" szczytu.




Nie ukrywam, w takiej sytuacji przydałoby się towarzystwo. Nie mając do kogo gęby otworzyć, a równocześnie nie będąc w lesie, gdzie bym mogła połazić po okolicy (wizja wspinania się znów na szczyt z ciężkim plecakiem wyjątkowo mi się nie podobała), siadałam sobie bez celu w różnych miejscach i trochę się nudziłam, trochę dumałam, a trochę skubałam patyczki i plotłam trawki ;) W międzyczasie pozwoliłam sobie na błogą drzemkę pośród traw, z której wyrwał mnie warkot silnika pojazdu kolejnego zmotoryzowanego. Wreszcie powoli miało się ku zachodowi. Cupnęłam pod jednym z pni i wyczekiwałam tego magicznego momentu, lekko zaniepokojona ogarniającym mnie chłodem. Poza tym, co miałam na sobie (podkoszulek i polar) miałam w plecaku jeszcze tylko obszerny t-schirt, a do rzeczywistego chłodu nocy było jeszcze daleko... Wreszcie doczekałam zachodu.


Teraz zaczęłam myśleć poważnie o miejscu noclegowym. Ogarniający mnie chłód zweryfikował moje wcześniejsze pomysły odnośnie rozłożenia się pod gołym niebem, pomysł z krzakami też nie bardzo mi się podobał; głębiej w las nie chciałam dalej schodzić, bo pokonywanie z rana szczytu mi się nie widziało, a pójście poza szczyt w dobrym kierunku niosło za sobą ryzyko nieznanego. Zdecydowałam się zatem na ambonę, która, mimo moich obaw co do potencjalnych gości (była na widoku), to jednak kusiła przytulnością ;)

Powoli zapadał zmierzch. Czekałam jeszcze, aż dźwięk motorów zmotoryzowanej ekipy ucichnie w oddali, a niedobitki zejdą ze szczytu krótką trasą do najbliższej miejscowości. Wreszcie wylazłam na ambonę i rozgościłam się w niej, po czym wzięłam się za rozpalanie małego ogniska naprzeciwko niej, na drodze. Kamyków, piachu i suchych patyków było tu pod dostatkiem, także zaparzyłam sobie herbatę i ugotowałam torebkę ryżu. W międzyczasie, z początku lekko manewrujący płomieniem wiatr, stale przybierał na mocy, tak więc schowałam się wreszcie w mojej noclegowni i umościłam w śpiworze, zapominając nawet przez chwilę o ugotowanym posiłku. Było mi chłodno, tak więc ciepły wciąż ryż nieco mnie rozgrzał, potem pozostało mi jedynie szczelnie opatulić się śpiworem i próbować zasnąć. Nie było to jednak łatwe, bo choć byłam z trzech stron osłonięta ścianą obitą dywanikiem, a z czwartej pałatką, to jednak wzmagający się wiatr przeciskał się przez każdą szczelinę, wydzierając najmniejszą odrobinę ciepła mojego oddechu i wychładzając śpiwór. W pewnym momencie wiatr przerodził się w prawdziwe wietrzysko i młode drzewka stojące w otoczeniu ambony uderzały gałęziami o jej podstawę, a pałatka łopotała jak oszalała. Coś tam jednak spałam, bo śniła mi się jakaś babeczka, której nigdy nikt nie widział, a która, będąc właścicielką gospodarstwa, w którym się schroniłam, to mnie prześladowała, to pomagała, trzy koty, które po pogłaskaniu rosły i nabierały ludzkich cech, wreszcie jakiś człowiek, zaglądający mi do mojego schronienia ;) W ten sposób spędziłam noc, zasypiając co chwilę od nowa i śniąc niespokojnymi snami, budzona szalejącym wiatrem i ogarniającym całe ciało zimnem. Budziłam się też w nocy parę razy, by z troską przykryć swoim ciałem stojące obok obuwie - wydawało mi się wówczas bardzo istotne, by buty mi nie wymarzły :))


Rano, mimo budzika, przespałam wschód słońca i tak naprawdę przeleżałam jeszcze kawał czasu, odsypiając wreszcie noc przy cichnącym wietrze. Nie wiem, o której zebrałam się do życia - w nocy padła mi bateria w telefonie. Poszło mi sprawniej, niż przypuszczałam - dużo ciężej wstawało mi się pamiętnej, pierwszej nocy pod Mroczną Ścianą Lasu ;) Spakowałam się więc, ogarnęłam miejsce noclegu, pozbierałam śmieci (w tym niedojedzony ryż, na który wyjątkowo straciłam apetyt) i opuściłam swoją miejscówkę, udając się na szczyt.


Tam, kręcąc się chwilę z aparatem i w poszukiwaniu kosza (którego nie było, chyba że utonął w stercie śmieci), natrafiłam na innego śpiącego, zamkniętego szczelnie w swoim namiociku. Zapewne było mu cieplej jak mi :) Później przygotowałam sobie śniadanko i po posiłku rozpoczęłam dalszą wędrówkę przewidzianą na ten dzień - już nie ma Mogielicę, jedynie zatoczenie mniejszej pętli, wracając grzbietem Ogorzały do Mszany. Tym razem nie przemieszczałam się szlakiem pieszym, a rowerowym prowadzącym do Wilczyc, który okazał się wieść przez bardzo urokliwy las i pokrywać częściowo z dróżką różańcową. Idąc tym południowym stokiem miałam stosunkowo niewiele drogi do przebycia, bowiem wysokość względna szczytu od strony Wilczyc jest dużo mniejsza, jak od strony Mszany; takie przynajmniej odniosłam wrażenie. Zeszłam wreszcie z góry i przecinając równiutki asfalt wiodący przez kilka miejscowości prosto do Mszany, poszłam inną drogą, nieco w górę - tak, by w najbliższej miejscowości odbić na zielony szlak.


 Wszystko poszło zgodnie z planem - musiałam tylko zapytać pewnego mężczyznę z pola o drogę, który, jak później zauważyłam, kawałek polazł za mną (nie chcę wiedzieć, po co). Moja trasa wiodła początkowo przez małe zagajniki i pastwiska, usiane kilkoma bacówkami i krowami na wypasie. Szlak w odcinkach leśnych był w miarę czytelny, natomiast na pastwiskach zdawałam się całkowicie na intuicję i mapę. Wreszcie dotarłam do podnóży Ogorzały, a moja ścieżka ginęła w lesie. Kolejny, wiodący już tylko pod górę odcinek do pokonania, uprzyjemniałam sobie licznymi zatrzymaniami na obskubywanie mijanych krzaczków z jeżyn. Miało mi to też trochę zaspokajać zapotrzebowanie na płyny, bo połowa butelki 0,75 wody mineralnej nieco mnie martwiła. Wreszcie, gdy szczyt niespodziewanie przebyłam, dla odmiany zaczęło mi się źle iść z górki. Męczenie robiło swoje, nogi lekko się plątały, a poprzednio zorganizowane kije zostawiłam na Ćwilinie. Obecnie znalezione nie dawały mi pewności, że w którymś momencie się pod moim ciężarem złamią i nie narobią więcej szkody niż pożytku, ale i tak szło mi się lepiej z nimi, jak bez. Schodząc w dół myślałam głównie o racjonalnym gospodarowaniu małym zasobem wody, jaki mi pozostał, na szczęście udało mi się to bez doprowadzania się do stanu odwodnienia :) Ot, picie po troszu, przetrzymywanie łyków w ustach - to naprawdę działa*. W ten sposób, z jednym tylko postojem na przekąskę, już poza lasem, dotarłam do wczesnych objawów cywilizacji; szlak zielony zniknął natomiast gdzieś po drodze i miał się pojawić dopiero w Mszanie, gdzie pokrywał się z żółtym z nienacka - nie było opcji, żebym pomyliła drogi, po prostu na tym odcinku brakowało oznaczeń (co nie znaczy, że lekko nie pobłądziłam w pewnym momencie ;)). Pod dworzec dotarłam za pięć pierwsza, co okazało się szczęśliwym trafem odpowiednią porą - bus miał jechać 13:20, zdążyłam jeszcze kupić mineralną i litr mleka, który prawie cały na miejscu wypiłam :) Wyjechaliśmy punktualnie i do domu zajechaliśmy po niecałej godzinie (na zakopiance kierowca busa łamał wszystkie możliwe przepisy ;)).



Wyprawę, mimo niezrealizowania pierwotnych planów, uważam za udaną. Pomimo początkowej złości na siebie z powodu zostania na szczycie, zamiast ruszenia dalej, jestem zadowolona, że stało się tak, a nie inaczej. Dzięki temu nie byłam następnego dnia zmordowana, poza tym zanotowałam parę cennych uwag odnośnie planowania i organizacji planu i przebiegu wyprawy.

...A na Mogielicę wybiorę się z osobna, skupiając plan wyprawy tylko na niej ;)


*czyt. w komentarzach ;)

2 komentarze:

  1. Fajny kolejny wypad. Co do wody to bym nie żył w przekonaniu że łyczek lub dwa co jakis czas uchronia Ciebie od odwodnienia. Człowiek powinien pic ile sie da, nie łapczywie ale dużo gdy tylko to możliwe (zołądek zadziala jak bukłak) a organizm nadwyżki sie sam pozbedzie. Lepiej dmuchać na zimne. To tak na dłuższe wyprawy bo na jedniowej z pewna iloscia wody odwodnienie grozące zdrowiu jest mniej prawdopodobne. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To znaczy chodziło mi raczej o to, że jak się jest przyzwyczajonym wypijać duże ilości co jakiś czas, to tak naprawdę wcale nie gasi się pragnienia, a zapas wody szybko się kończy -> co w konsekwencji może prowadzić do odwodnienia, jak tą wodę "w nagłej nadwyżce" się wysika. Przy tym piciu "po łyczku" jakoś łatwiej mi zaspokoić pragnienie, ale oczywiście nie zmniejszam przez to założonej z góry porcji płynów do wypicia. Na 1,5 dniową wyprawę z parunastogodzinnym wysiłkiem fizycznym miałam przy sobie tym razem ponad dwa litry wody, a i tak zakładałam dokupienie czegoś po powrocie do Mszany.

      Także może się niejasno wyraziłam, dobrze to doprecyzować. Również pozdrawiam :)

      P.S. Mój żołądek nie działa jak bukłak a jak worek bez dna :P

      Usuń