Po wczorajszej przejażdżce rowerowej myślałam, że się przeziębiłam. Wieczorem było mi zimno, dopadło mnie kichanie. Dziś jednak wstałam wypoczęta, zdrowa i gotowa na kolejne odkrycie. Porobiłam parę rzeczy w domu, przygotowałam dość wczesny obiad, potem wypiłam na podwórzu niespiesznie herbatkę, wytyczyłam wstępne cele, obmyśliłam z grubsza trasę, zebrałam się i pojechałam. Pierwszy cel - dziki brzeg Wisły. Udałam się nad nią, tym samym przecinając jedynie przemysłową dzielnicę - i dotarłam nad brzeg, za plecami mając wielkie kominy elektrociepłowni. Brzeg... Nie tak prędko :) Od wału do brzegu pozostawał spory kawał zarośniętych terenów zalewowych. Przedzierałam się przez nie czasem, by dotrzeć do wąskiej, ledwo co zarysowanej ścieżeczki. Gdy nikła w plątaninie konarów pochylonych drzew, lub też stawała się miękkim materacem położonych trzcin, wycofywałam się na wał. Gdy jakieś miejsce było szczególnie urokliwe i obiecujące, brałam rower w ręce i przenosiłam go, pokonując krótsze lub dłuższe, łatwiejsze lub trudniejsze odcinki.
Po drodze urządziłam sobie dwa postoje, pożywiając się zabranymi ze sobą sucharkami i woda mineralną. Pierwszy miał miejsce na wysokiej rampie powodziowej, z której miałam piękny widok na gęstwinę zarośli i kwitnących łęgów. Miejsce było tak zaciszne, że po jakiejś chwili dopiero usłyszałam ruch w zaroślach. To dwie łanie przepłoszone moim chrupaniem zerwały się do ucieczki. Były może ze trzy metry od rampy, czyli, uwzględniając jej wysokość, może niecałe pięć ode mnie. Długo odprowadzałam je wzrokiem - nie uciekły daleko. Ja zaś pozostałam, zachwycając się widokiem złocistobiałych bazi.
Drugi postój wymusił na mnie przewalony pień drzewa tuż nad brzegiem. Tarasował ścieżkę a ja byłam chwilowo zmęczona, postanowiłam więc wykorzystać okazję i ugasić pragnienie, moszcząc się wygodnie na poziomym, grubym konarze.
Dalsza trasa upływała pod znakiem zmagań ze sprzętem i terenem, ale mimo wszystko był to bardzo przyjemny odcinek, czasem tylko przerywany zyganiem do samej siebie "w dupę jeża". Przedzierałam się w dużej mierze przez jakieś kamieniste i poryte nadwiślańskie ugory rolne. Parę razy zaliczyłam glebę, potłukłam kolano. Widoki były jednak miłe oku, wciąż miałam ochotę na więcej. W pewnym momencie, posiłkując się mapą, musiałam skorygować moje pierwotne plany zdobycia pewnych odległych zbiorników wodnych; wypuszczając się aż do nich, musiałabym potem wracać tą samą trasą, by dotrzeć do najbliższego mostu. A potrzebowałam się przedostać na drugą stronę, by wrócić do domu. Nie wiedziałam ponadto, czy po drodze nagle nie opadnę z sił, a nie miałam przy sobie portfela, by coś kupić. O jego braku zresztą będzie dalej ;) Kończyła mi się woda, a tylne koło zrobiło się ciut za miękkie. Zdecydowałam: tamto kiedy indziej, teraz powoli trzeba myśleć o końcu wycieczki. Przejechałam przez most i tak oto znalazłam się w "nieucywilizowanej" dzielnicy miasta.
Dalszą trasę miałam pokonać asfaltem, postanowiłam więc na najbliższej stacji benzynowej (nie takiej znów bliskiej, trzeba było nadłożyć drogi) dopompować koło celem zwiększenia komfortu jazdy. Dotarłam, wetknęłam pistolet na wentyl, co oczywiście spowodowało rychłą ucieczkę pozostałego powietrza. Puszczam powietrze z kompresora... a tu nic. Kombinuję chwilę, po czym idę do faceta obsługującego sklep, z zapytaniem, czy kompresor nie działa. A ten mi odpiera, że działa, tylko trzeba zapłacić... Okazało się, że trzeba było zapłacić całą złotówkę, której nie miałam, a mój rozmówca był na tyle przywieszony, że nie wpadł na to, że mógłby mi z dobroci serca tą złotówkę dać. Po bezskutecznej pogawędce i próbie nakierowania go na tę jakże bystrą myśl, poddałam się i zawróciłam na główną trasę, prowadząc rower obok siebie. Szłam i szłam, czekając następnej stacji... Nie było. Po drodze zaczepiałam przejeżdżających rowerami, czy nie mają pompki. Jeden facet miał, ale okazała się zła. Kobieta nie miała. Trzeci z zaczepionych (jakieś 50 minut później) miał, napompował, życzył miłego dnia. Oj, był miły :) Dalej, delektując się już komfortem jazdy zrezygnowałam jeszcze chwilowo z powrotu do domu na rzecz kolejnego miejskiego zalewu. Nie urzekł mnie szczególnie z tej "rekreacyjnej" strony - po pierwsze dużo ludzi, po drugie widoki nie najcudniejsze, po trzecie śmieci. Jechałam wzdłuż linii brzegowej, dopóki ścieżka rekreacyjna ustąpiła miejsca dzikiej. Stamtąd widoki były już ciekawe, ale podróż okazała się ryzykowna i dalece niekomfortowa. Część ścieżki była oberwana, tak więc stąpałam ostrożnie po osuwisku, by nie wpaść do wody razem z niesionym w rękach rowerem. Towarzyszył mi jazgot yorka i głuchy wark wilczura zza siatki oddzielającej urwisko od jakiegoś ogródka działkowego. Czekałam tylko dziury w ogrodzeniu, przez którą poczciwa psina mogłaby się wydostać i mnie zagryźć. Czułam się przy tym wszystkim jednak zaskakująco dobrze i spokojnie, wspomnienia wyniosłam dobre i przynajmniej ciekawe ;)
Znad zalewu skierowałam się już możliwie prosto do domu. Zaś teraz, znad laptopa... Prosto do łóżka:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz