środa, 10 kwietnia 2013

Się wróciłam :)

Tak się wczoraj pozytywnie naładowałam w moich Szepczących skałach, że do późnego wieczora spędziłam potem czas na czytaniu o kolejnych ciekawych zielonych miejscach w moim mieście, a potem, tradycyjnie już, na czytaniu o kolejnych dzikich roślinach jadalnych. Chciałam zapoznać się z następną ciekawą roślinką, taką, którą mogłabym już, teraz, na wiosnę dorwać i przetworzyć w kuchni. Padło na pałkę wodną.

Nie zdołałam jednak zgromadzić wszystkich odnalezionych informacji u siebie, tyle tego jest, że poświęcić temu muszę na pewno sporo czasu... Natchniona wyszukiwałam kolejne blogi czy strony, gdzie przedstawiano mi szereg sposobów na wykorzystanie pałki. No to co, pomyślałam dziś rano, kiedy już definitywnie odpuściłam sobie pójście na zajęcia - idziemy na łowy? B)

Wczoraj błądząc po kamieniołomie zarejestrowałam oczywiście kawałkiem przytomnej jaźni fakt, że rośnie tam pałka wodna. Wcześniej z przeczytanych książek wiedziałam, że się ją je, oceniłam więc pobieżnie stan środowiska - niby to miasto, ale woda, z której sterczały wyschnięte i przegniłe badyle, była czyściuteńka. Śmieci mało, samochody w pobliżu nie jeżdżą... Uznałam, że takie warunki wystarczą, by zapewnić mi nietoksyczne jedzonko, że nie będę potem świecić w ciemnościach ;) Również wczoraj, pod wieczór, mama wręczyła mi awizo. Listonosz nikogo nie zastał w domu, gdy przyszedł dostarczyć mi moją paczuszkę... Pierwsze zatem, co dziś zrobiłam, to pofatygowałam się na pocztę. W paczce odnalazłam wyczekiwany z niecierpliwością nóż. Nie byle jaki, całkiem porządny nóż pewnej szwedzkiej marki, który polecano mi zawzięcie na pewnym survivalowym forum. No, powiem szczerze - toż to miłość od pierwszego wejrzenia :) Zgrabniejszy i mniejszy, niż się spodziewałam. Piękne ostrze i czarna rękojeść. Mój nowy Kompan B) Od razu przytroczyłam go do pasa, przygotowałam plecak z gumiakami na zmianę i potrzebną reklamówką, po czym ruszyłam na łowy.

Dotarłszy na miejsce od drugiej strony, z której wczoraj nie byłam, miałam okazję porobić serię innych ujęć kamieniołomu. Jego widok niezmiennie mnie zachwyca :)






Następnie, nieco nieufnie zdecydowałam się zejść na dół; przede mną bowiem ścieżką szedł podejrzany typ z rozwianym włosem, który wyszedł właśnie z pobliskiego cmentarza. Szedł jakoś tak powoli i bez celu, gdzieś w duchu zaniepokoiłam się zatem, by sobie nagle tu, na takim odludziu, tego celu nie postanowił poszukać. Ruszyłam, gdy był jakieś 50 metrów przede mną, tak, by mieć go cały czas w zasięgu wzroku. Mimowolnie upewniałam się, że Kompan tkwi pewnie w pochewce u mego boku. Myśli miałam różne. Zdecydowałam się jednak w pewnym momencie minąć typa, i zostawiwszy go zamyślonego za moimi plecami, poszłam jedną z wielu ścieżek wiodących po dnie kamieniołomu, zanurzając się w gąszcz krzewów i traw.





Dotarłam w miejsce, gdzie rozpoczynały się mokradełka większe niż kałuże, tam też wczoraj widziałam pałki. Stanęłam przed wystającymi z wody badylami... Pociągnęłam. Badyl został mi w ręce. Zupełnie nie wiedziałam, jak się wziąć za wyciąganie podwodnych kłączy, nie wiedziałam nawet jak one właściwie rosną, ba, czy je znajdę! Po kilku próbach znalazłam jednak pierwsze, drugie... Część odrzucałam, wydawała mi się zbyt miękka. Wyrywanie szło mi jednak coraz lepiej, intuicyjnie zaczęłam wyczuwać, w jaki sposób mogę je znaleźć. Wodę miałam do połowy łydki, gumiaki okazały się świetnym pomysłem. Rwałam rękami wyciągane badyle z korzeniami, odrywałam kłącza... Czułam się tu dziś zupełnie inaczej niż wczoraj. Przyszłam zdobyć coś konkretnego i nie miałam czasu na zachwycanie się otaczającym mnie pięknem. Zarejestrowałam tylko w pewnym momencie, że z góry obserwuje mnie chwilę dwójka chłopaków spacerujących nad przepaścią. Pomyślałam sobie, prócz tysiąca innych rzeczy, że są debilami - ale nie mogli z góry widzieć, że stoją na krawędzi zbiegającej potem skośnie pod nich ściany, że pod nimi jest czynne osuwisko i właściwie pod lichą warstwą gruntu i plątaniny korzeni mają pustkę. Ale sama przecież dziś też gdzieś tamtędy chodziłam, człowieka ciągnie do takich miejsc.

Wracając do mojego połowu, to mogę jeszcze dodać tyle, że do domu, mimo wstępnej selekcji w terenie, naznosiłam sporo nieprzydatnych kłączy. Wynikało to z tego, że część miała bardzo cienki skrobiowo-włóknisty rdzeń, w stosunku do nieprzydatnej, gąbczastej warstwy zewnętrznej. No i moje "przyrządzanie" też ograniczało się tylko do przygotowania kłączy na parę podstawowych sposobów w niewielkich ilościach. Część pokroiłam na talarki i usmażyłam, część ugotowałam. Część się suszy na mąkę. Osobno ugotowałam też młodziutkie, wschodzące dopiero łodygi. Te okazały się najciekawsze, myślę, że fajne będą z okrasą z bułeczki tartej. Na pewno je tak kiedyś przyrządzę. I zupę z kłączy, mam już na nią pewien pomysł. Jak tylko wiosna nadejdzie... :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz