Wir wydarzeń i marzeń ostatnich dni wciągnął mnie tak bardzo, że nie wspomniałam ani słowem o fantastycznej przecież wyprawie rowerowej do jednego z większych kompleksów leśnych w bezpośrednim sąsiedztwie mojego miasta. Choć w założeniu chciałam się dostać dalej, aż do podmiejskiego zalewu, wyprawę zdecydowanie zaliczam do udanych. Głównie dlatego, że... Był ze mną mój luby ;) To przez wzgląd na niego skróciliśmy trasę, na rower usiadł pierwszy raz w tym sezonie i nie wytrzymały tego jego cztery litery. Mimo, że ma silikonowe siodełko, amortyzację i sprawny rower, w przeciwieństwie do mnie;)
Tak więc za punkt startowy obrany został jego dom, choć tak naprawdę wcześniej musiałam tam dotrzeć (kolejne paręnaście - parędziesiąt? km). Na rowerze. Przejechałam więc duużo więcej jak on, na dużo gorszym sprzęcie... Napawa mnie to dumą, nie powiem :P Ale wracając do samej wyprawy: przedostaliśmy się przez tereny zabudowane, docierając wreszcie pod las. W przydrożnym strumyku pięknie kwitły kaczeńce, nieco dalej trzech dorodnie nawalonych panów. W zaroślach spoczywało też mnóstwo śmieci, a pod koła wypełzały winniczki. Zadecydowałam, że jedziemy prosto, w las (to ja byłam głównodowodzącą). Trasa szybko okazała się biec pod górę i być wysypaną piachem. Nie dało się po tym jechać (szczególnie moim rowerem, z oponami przystosowanymi do jazdy po gładkim asfalcie), zatem część tej drogi rowery pchaliśmy. Byliśmy trochę za głośno, w pewnym momencie za plecami przemknęły mi dwie sarny. Mój nie zdążył ich zauważyć, a były tak bliziutko...
- O, przypomniało mi się :) Parę dni wcześniej byłam u niego, siedzieliśmy w romantycznej scenerii zmierzchu, pośród łąk i zagajników otaczających jego dom... Obserwowaliśmy wtedy dwie sarenki przemykające przez pole. Jedna poszła w krzaki za drogę, druga nas wyczaiła... Stała na polu i obserwowała nas znieruchomiała, a my ją, przytuleni do siebie :) Taka dygresja ;) -
No. W pewnym momencie piach się skończył, dało się jechać. Świeża zieleń młodziutkich listków buczyny pięknie kontrastowała z szarymi pniami... Coś fantastycznego, te widoki, to powietrze, panująca w lesie magiczna aura. Zaliczyliśmy pierwszy dłuższy postój. Rozłożyliśmy się pod drzewem, nieopodal innego, ze złamaną, miarowo skrzypiącą na wietrze gałęzią. Na prowizoryczne siedzisko rozłożyłam żółtą przeciwdeszczówkę znad morza. On oparł się o drzewo, ja o niego... Jedliśmy marchewki, potem po bułce z serkiem topionym, na koniec wzięte przez niego z domu ciasta. Było nam ze sobą naprawdę dobrze, co tu wiele mówić :)
Ruszyliśmy w dalszą trasę, gdy zrobiło nam się zimno a pogoda zdawała się psuć. Przejechaliśmy przez las, zerkając co jakiś czas na mapę; jechaliśmy zgodnie z "niższą" odnogą zielonego szlaku... Dopóki nie wyjechaliśmy przy czymś, co wzięliśmy za zaznaczony na mapie fort, który znajdował się przy "wyższej" odnodze. Moja druga połowa wyśmiała mnie za brak orientacji w terenie z mapą w ręku. Ten się jednak śmieje, kto się śmieje ostatni :) Okazało się bowiem (jak już w domu sprawdzałam w googlach), że nie dotarliśmy do fortu tylko czegoś w stylu pieca przy kamieniołomie, czyli przy "niższej" zielonej odnodze. Orientacja mnie nie zawiodła, zmyliło tylko to bliżej nieokreślone "coś".
Dalej pojechaliśmy już asfaltem przez urokliwe skądinąd zabudowania. Znaliśmy tę trasę z poprzedniego roku. Wyjechaliśmy pod stromą górę do klasztoru, potem ostro w dół na trasę nadwiślańską.
Przemieszczaliśmy się wałem, po lewej mając rzekę, po prawej zaś mijając niewielkie skałki wspinaczkowe, zarośla, mały akwen wodny. Dojechaliśmy do potężnej "kładki" przerzuconej przez rzekę na drugi brzeg, wiodącej zaraz obok mostu stanowiącego część ruchliwej drogi. Na drugim brzegu po burzy mózgów padła decyzja odpuszczenia sobie zalewu (również przez to, że wyznaczona przeze mnie trasa rowerowa inteligentnie wiodła fragmentem autostrady :P). Pojechaliśmy kawałek wałami, rozłożyliśmy drugi piknik, tym razem z szynką, bochenkiem chleba, serkiem topionym i resztą ciasta i marchewek. Po posiadówie zawróciliśmy.
Zahaczyliśmy w drodze powrotnej o pobliskie miasto, bo Mój potrzebował iść na niedzielną mszę. Jak na złość w każdym kościele była o tej samej porze, czyli za późno. Fragment trasy pokonaliśmy autobusem, w którym miło nam się rozmawiało o wspinaczce z napotkanym dawnym znajomym. Wróciliśmy do domu mocno zmęczeni, ja dodatkowo znużona towarzyszeniem Mojemu we mszy. Choć z tego co widziałam, uważniej niż on słuchałam czytań i kazania... Ten nieplanowany przeze mnie punkt dnia troszkę popsuł mi całokształt, myślałam naiwnie, że przez wzgląd na planowaną wspólną wycieczkę chłopak wpadnie na to, by iść do kościoła wcześniej. No ale nie wpadł, a ja mu uczestnictwa w ważnej dla niego religijnej ceremonii nie zabronię. Wkopał mnie trochę, tyle. Następnym razem będę głośno wołać, by szedł do kościoła z rana, jeśli faktycznie się gdzieś ze mną wybiera.
A'propos wybierania się gdzieś - jutro może wybrałabym się nad ten zalew, i dalej, do Doliny M. i pewnego rezerwatu przyrody, będącym w niedalekim sąsiedztwie mojego miasta. Tylko że znów jest to trasa niekrótka, na którą chłopak się nie pisze... A głupio mi jechać samej, szczególnie gdy muszę najpierw od niego odebrać rower. Nie wiem za bardzo, jak z tego wybrnąć... Chciałabym z nim spędzić ten dzień, ale jego pracoholizmu (nawet w Święto Pracy, z zasady od pracy wolne!) nie przeskoczę. Tak więc, zobaczymy co to będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz