niedziela, 21 kwietnia 2013

Zielone oblicze Szarej Damy

Wybrałam się wczoraj rowerem w pełną betonu i bloków dzielnicę miasta po to, by odnaleźć jej zielone oblicze. Udało mi się. Wiedziałam o istnieniu pewnych charakterystycznych miejsc, o innych nie miałam pojęcia - jedne i drugie, jako dziecię tego miasta, odkryłam dopiero wczoraj. I na wczoraj nie poprzestanę, to dopiero początek:)

Najpierw skierowałam się w stronę Łąk. Są one prawnie zatwierdzonym "użytkiem ekologicznym", co oznacza mniej więcej tyle, że żadne bloki się tam nie postawią (choć ściśle te tereny otaczają). Ogromny obszar pokryty jest jeszcze suchymi, zeszłorocznymi zaroślami i sitowiem, z przebijającą się gdzieniegdzie zieloną trawą i kwitnącymi łęgami. Tablice pojawiające się przy wiodącej na przełaj Łąk ścieżce obiecują mi rzadkie okazy ptactwa i roślinności charakterystycznej dla dawnych, nadwiślańskich łąk. Nie znam się na ptakach, ponadto jestem przejazdem - dostrzegam więc głównie sroki i bażanty. Na pięknie kwitnące kosaćce jest jeszcze za wcześnie. Podbudowana widokiem takiej przestrzeni kipiącej przyrodą, w centrum (!) przemysłowej dzielnicy, postanawiam w duchu, że wrócę tu jeszcze tą wiosną, jak tylko w najbliższym swoim otoczeniu zarejestruję jej pełnię. Tym razem będzie to spacer, nie przejażdżka, bym nieograniczana sprzętem mogła zapuścić się w głąb Łąk, pochylić się nad każdym kwiatem i zakraść do każdego ptaka.



Posiadając przy sobie mapę ma się ten komfort, że można "wyczaić" zaznaczone na zielono obszary i tam też się udać. Tak trafiłam do kolejnego przyjemnego miejsca, jakim była dróżka wiodąca przez mały lasek nad brzegiem rzeczki. Irytujące było co prawda potykanie się (szczególnie w początkowym odcinku drogi) o opony, lodówki i hałdy worków ze śmieciami, zdołałam jednak w tym wszystkim dostrzec nieśmiało przebijające się piękno wiosennej mgiełki na drzewach, majestatyczność potężnych wierzb i jakąś taką liryczność rozdartych pni, zwalonych, porosłych mchem. Zachwyt zaś wzbudziło we mnie seledynowe mokradło - dokładnie tak, seledynowe. Taką barwę przybrała powierzchnia wody, pokryta rzęsą czy czymś podobnym. Z daleka wyglądało jak śnieg przebijający zza drzew, dopiero gdy podeszłam, zrozumiałam co to jest. Jak pięknie kontrastowało to z głęboką zielenią młodej trawy!...


Wyjeżdżając z lasku miałam już bardzo blisko do Zalewu. Byłam już nad nim kiedyś, w ramach wf-u. Nie zaskoczył mnie niczym, ale był takim ostatnim kęsem uczty zmysłów. Więcej bym nie zmieściła ;) Zalew jest bardzo przyjemnym, niezbyt głębokim zbiornikiem wodnym, o miękkiej linii brzegowej wyłożonej kamieniem, otoczonym przez parkowe drzewa. Wierzby płaczące nurzające swoje wici w lustrze wody o tej porze roku są jedynym zielonym akcentem nad wodą, bardzo miłym dla oka. Uwielbiam świeży, zielono-żółty kolor drobnych liści na obwisłych gałęziach.

Dobrze, że są takie miejsca jak to. Czysto rekreacyjne - nie zbyt dzikie i niedostępne dla przeciętnego człowieka, ale też nie na tyle przez człowieka zdominowane, by nie było w nich miejsca na naturę. Zalew jest zarybiony, co jakiś czas mija się wędkarza siedzącego na specjalnie przygotowanym krzesełku. Dookoła zbiornika wiodą alejki, po których przemieszczają się spacerowicze, rolkarze, rowerowi. Na ławeczkach w słońcu wypoczywają starsze panie i całują się zakochane pary. Dzieci karmią kaczki i łabędzie.


A ja przyglądam się temu wszystkiemu, szczęśliwa, że wyciągnęłam ten rower z piwnicy i ruszyłam się gdzieś. Że zakończyłam długi postój w moim życiu, że uczyniłam krok naprzód. Że moje ciało zaznaje wysiłku, że moje oczy cieszą barwy wiosny, że moją twarz smaga wiatr a płuca wypełnia świeże powietrze. Że wracam do domu zmęczona i zrelaksowana. Że żyję.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz