Od jakiegoś czasu stopniowo, choć dość intensywnie przygotowuję siebie i otoczenie do podjęcia przeze mnie największego wyzwania: realizacji głębokich, pierwotnych potrzeb obcowania z naturą. Doceniłam spacery, jazdę na rowerze, pływanie. Przestał mi być straszny wysiłek fizyczny, odnalazłam samozaparcie w wykonywaniu wielokrotnie żmudnych i momentami zniechęcających działań. Zmagam się ze swoją fizycznością, zmagam się z psychiką. Mimo tego, że od zawsze byłam ciekawa nowego i dość odważna, głęboko wpojone przez społeczeństwo przekonania sieją w moim sercu delikatny niepokój. Czy sobie poradzę? Czy przetrwam w samotności parę dni, zdana tylko na siebie? Czy zdołam się obronić, jeżeli ktoś lub coś postanowi naruszyć moją samotność?... Mam pewne obawy, nie bardzo jeszcze wyobrażam sobie jak oto odpieram atak napastnika w postaci zdziczałego psa, lub też pijanego agresywnego faceta. Przygotowuję się do tego: kreuję sobie wizje potencjalnych złych zdarzeń w głowie po to, by je nieco "oswoić" i później, jak przyjdzie co do czego, nie spanikować. Nie mogę stracić głowy, muszę wiedzieć, w którym momencie wyciągnąć gaz policyjny tudzież nóż. Mam przy tym nadzieję, że w tym celu nigdy ich nie będę musiała użyć. Bo z drugiej strony przecież, prócz przygotowań "mentalno-obronnych", staram się ogarnąć wszystkie rozsądne wskazówki, na jakie się natykam. Przecież las to ostatnie miejsce, do którego mógłby się udać napalony facet szukający bezbronnej ofiary. O ile jest to las daleki od zabudowań, ba, w odpowiednim oddaleniu od wszelkich siedlisk ludzkich. Będę rozważnie wybierać miejsce na rozbicie obozu. Ma na niego nie trafić żaden człowiek, czy to lump czy spacerowicz. Tak więc, człowiek, będący tak naprawdę największym zagrożeniem, jest też zagrożeniem mało realnym. Prędzej z dala od osad ludzkich mogę się spodziewać zdziczałego psa. Ale po to też kupiłam ten gaz... Poza tym takie psy też coś muszą jeść, bardziej prawdopodobne jednak, że będą się kręcić w pobliżu jakichś wiosek. Poza psami żadnego zwierza raczej bać się nie powinnam; w wilcze czy niedźwiedzie okolice na razie nie zamierzam się wybierać, pozostałe zwierzęta mogą mi zrobić krzywdę tylko, jeśli same poczują się skrajnie zagrożone. Wiem zatem, że dziki niekoniecznie boją się ognia (w przeciwieństwie np. do wilków), są dość szybkie ale mało "skrętne". Jak już miałby na mnie takowy zwierz szarżować, powinnam stać jak słup, by w ostatnim momencie odskoczyć w bok. Co do saren, jeleni, danieli... Rany, strasznie bym chciała zobaczyć którekolwiek :) Dzika zresztą też. Choć niekoniecznie nocą. Nocą to pewnie będę umierać ze strachu już na sam dźwięk przemykającej gdzieś w zaroślach myszy...
Marzy mi się to spotkanie z naturą. Pragnę oddychać tym samym powietrzem, co sarny czy dzięcioły, słyszeć te same dźwięki. Chcę móc się wsłuchiwać cały dzień w otaczającą mnie muzykę lasu. Trzaski gałązek łamanych pod butami, szum konarów poruszanych rzez wiatr, skrzypienie łamiących się gałęzi. Zwierzęta zmierzające do wodopoju, ptaki wijące gniazda. Chcę, by las mnie przeniknął do głębi, chcę poczuć całą sobą naturalny rytm nieczłowieczego życia, wolność. Chcę być częścią większej, harmonijnej całości.
Moment mojego pierwszego zanurzenia w przyrodę nadciąga coraz szybciej. To już za dwa dni... Wciąż nie do końca mogę uwierzyć, że to zrobię. Że spakuję plecak, ubiorę się, wezmę najpotrzebniejsze rzeczy, wyjdę z domu i ruszę przed siebie. Mam wrażenie, że znajdę sobie wymówkę, że jakoś się wymigam... Bo gdzieś w środku odzywa się lęk przed nieznanym. Nie przed naturą, przed dzikością. Tak naprawdę boję się konfrontacji z samą sobą. Jaka jestem? Czy będę dość odważna? Czy będę dość rozsądna? A silna? Czy starczy mi sił fizycznych, by podołać długiej wędrówce zwieńczonej rozbiciem obozu? Czy starczy mi siły walki i woli ducha, by nie zawrócić w połowie, kiedy to w trudach i niepowodzeniach przebijać się będzie myśl o tym, że nie walczę o przetrwanie, że mam za sobą "plecy" - wygodne łóżko, obiad? Tego się boję najbardziej... Że się poddam. Nie mogę do tego dopuścić. Nie mogę oddać walkowerem moich marzeń, które całe życie tkwiły we mnie uśpione, by ostatnimi czasy ewoluować i rozbuchać się do rangi tych najdzikszych i najwspanialszych?
Biję się z myślami, a równocześnie przychodzi mi wciąż konfrontować moje marzenie ze sceptycyzmem i strachem innych. Chłopak we mnie nie wierzy, widzę, że moje plany traktuje jeszcze z przymrużeniem oka. Nie dopuszcza jeszcze myśli, że to zrobię. Boi się tego zbyt mocno, by wziąć to na poważnie. Dopiero pojutrze zacznie przeżywać, może namawiać do rezygnacji. Do mamy już dotarło, robi wszystko, by mi ten pomysł z głowy wybić. To dodatkowe obciążenie, mieć ją na sumieniu... A mam, bo strasznie przeżywa mój pomysł, denerwuje się, jest przerażona. Widzi tym szaloną, nieprzemyślaną fanaberię. Nawet nie próbuję jej przekonywać, jak bardzo tego potrzebuję i jak fantastyczną rzeczą może się okazać moja wyprawa. Skupiam się na rzeczowym przekonywaniu co do mojego przygotowania na każdą ewentualność. "A jak to będzie grupa facetów..." - "Gaz ma zasięg do 4 metrów". - "A na ciebie nie zadziała, co?" - "No przecież to nie jest tak, że psikam i stoję, przyglądając się efektom. Używam i uciekam." I tak odbijam jej kolejne argumenty, które biedna mnoży jak może... Ja jej nie przekonam, ale ona mnie też.
Od początku zainteresowania tematyką survivalową, tj. od jakiegoś dobrego miesiąca (naprawdę intensywnego, jeżeli chodzi o przeczytane relacje, wypowiedzi, spostrzeżenia na forach, artykuły - nawet książkę). Przez ten czas nabrałam początkowych przekonań, w jakiej formie chcę się zajmować survivalem: nie ekstremalnej, ale na pewno przy minimum sprzętu i "pomocy" cywilizacyjnych. Zwyczajnie mnie na nie nie stać. Jedzenie chcę na miarę możliwości znajdować w terenie, czyli na razie liczyć na to nie mogę, bo moja wiedza zoologiczno-botaniczna w kwestii organizmów jadalnych jest jeszcze marna, a umiejętności żadne. Chcę aktywnie chodzić po lesie, zatem rozbijanie wielkiego obozowiska nie wchodzi w grę. Niezbędnik survivalowy zawsze mam mieć przy sobie, nic ponadto. Odrzucam wszystko, bez czego się obejdę, nie umierając przy tym z głodu i brudu.
Sporo zainwestowałam w to moje marzenie, choć starałam się iść po kosztach. Nie mogę tego teraz tak zostawić :) Zdążyłam kupić nóż, plecak 30litrowy, dwie pary spodni w taniej odzieży, kurtkę z demobila, krzesiwo, latarkę, pompkę do roweru (to po przygodzie z pchaniem go od stacji do stacji), gaz. Na dniach spodziewam się pałatki, mającej służyć również jako peleryna przeciwdeszczowa, oraz menażki. Mam nadzieję, że do środy dotrą, bo najpóźniej w środę po południu zamierzam wyruszyć. Muszę jeszcze skompletować apteczkę (na razie zakupiłam jodynę i węgiel lekarski) - potrzebuję plastry i bandaż opatrunkowy, może coś przeciwbólowego (choć z zasady nie używam). Za bukłak posłuży mi butelka mineralki, nie stać mnie już na nic więcej, trudno. Szczególnie nie mogę przeżałować pewnej aukcji na allegro, gdzie wystawione są fantastyczne trekkingowe spodnie. Byłyby idealne na wyprawy, ale prawdopodobnie ich nie kupię, bo już żywcem nie mam za co... Z ubrań potrzebuję docelowo jakichś t-shirtów, spodni właśnie, bielizny i skarpet. Tych ostatnich prawie nie mam, na pewno muszę je jutro dokupić. Przydadzą mi się dobre buty, na razie wystarczyć muszą treningowe, lekkie Reebooki, chłonące wodę jak gąbka ale i szybkoschnące, przewiewne, wygodne i zapraszające do środka tumany piachu. Nic lepszego na razie nie wymyślę, choć z góry wiem, że to zły pomysł. Cóż więcej... Zapalniczka, tak, muszę kupić jakąś zwykłą. Potrzebuję też zorganizować pojemniczek na hubkę, ale nie mam na razie pomysłu. Przydałby się też pasek do spodni - szukałam dziś w taniej odzieży jakiegoś skórzanego, ale wyszłam z sukienką. Cholera, żałuję tej sukienki, kupiłam ją tak trochę pod chłopaka, dla równowagi, żeby całkiem się nie załamał... Ale byłą droga i przez to nie stać mnie na te spodnie :( No. Może jutro od mamy coś na jakiś pasek wyżebram... A, i worki foliowe potrzebuję. I papier toaletowy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz